Lochy, albo tajemnice Kalisza

str43a.jpg (34003 bytes)      Nie do pomyślenia byłby fakt, żeby Kalisz - miasto tak stare - mógł nie mieć swoich lochów, tworzących drugie podziemne miasto. I mnie o istnieniu ich przekonywano twierdząc, że szczególnie po zniszczeniu miasta w pierwszej wojnie światowej, przy odbudowie natykano się na kilkupiętrowe (?) piwnice, głównie w rynku. Dawno też mówiło się o lochach pod dzisiejszym Liceum Adama Asnyka prowadzących w stronę kolegiaty. Wersje to mocno wiarygodne, zważywszy, że tu właśnie znajdował się, jako się rzekło, najsilniejszy punkt obrony - zamek i że w rynku stały najznakomitsze domy, a liczni winiarze musieli mieć dobre piwnice. W nowszych już czasach, w latach sześćdziesiątych, trwały poszukiwania lochów starego Kalisza. Posługiwano się nowoczesnym sprzętem, przeróżnymi urządzeniami, nie licząc sporego zastępu ludzi. Ale, Bóg wie dlaczego, poszukiwania rozpoczęto tam, gdzie niczego znaleźć nie można było - na Korczaku. Odkryto wówczas zaledwie obmurowaną ze wszystkich stron "komnatę'' bez wyjścia. I nic dziwnego. Wiadomo przecież, że z Korczaka wychodził stary średniowieczny wodociąg kaliski i trafiono - przypuszczalnie na cysternę do gromadzenia wody. Zachowały się opisy tego wodociągu, a jeszcze niedawno drewniane rury łączone metalem spotykano w różnych punktach śródmieścia podczas prowadzenia różnych podziemnych prac. Z nieznanych powodów nie rozpoczęto poszukiwań od miejsca, w którym istnienie podziemnego przejścia potwierdzone było jeszcze w połowie ubiegłego wieku. A mianowicie od klasztoru franciszkanów, gdzie z lochów korzystano jeszcze w 1865 r. Stary klasztor, bo fundowany jak pamiętamy przez żonę Bolesława Pobożnego - Jolantę, przechodził różne koleje i kilkakroć był przebudowywany. Położony tuż przy murach miejskich spełniał rolę ważnego punktu obrony. Kazimierz Wielki ufundował klasztorowi piękny refektarz. Z niego właśnie można było wejść do lochów, a nimi, pod rzeką, w kierunku Rypinka i Starego Miasta. Nie wiadomo, czy ojcowie franciszkanie przez cały czas o przejściu tym wiedzieli, czy też z biegiem czasu tajemnica ta uległa zapomnieniu. Sprawa lochów odżyła bowiem dopiero w 1854 r.

      Wtedy to, podczas jednej ze straszniejszych powodzi, kiedy pod wodą znalazła się pobliska Aleja, żywioł wdarł się również pod stary klasztor mocno mu zagrażając. Jak przystało na dobrego gospodarza, ówczesny gwardian - ojciec Erazm Niedzielski - zszedł do starych podziemi, aby o rozmiarach nieszczęścia przekonać się osobiście. W podziemiach, gwałtownie cofająca się fala powodziowa wciągnęła zacnego gwardiana w głąb tajemniczych lochów. Tak zginął ojciec gwardian, którego ciała nawet nie odnaleziono, bowiem nadgryzione wodą stare stropy częściowo zawaliły się, broniąc dostępu niosącym spóźnioną pomoc. Smutne to i tajemnicze wydarzenie natchnęło Eligiusza Kor-Walczaka do napisania legendy, w której, korzystając z praw literatury, uczynił gwardiana Niedzielskiego - niezasłużenie, ale pięknie - ofiarą sił piekielnych, które go za skąpstwo żywcem uniosły do piekła. Następca ojca Erazma, gwardian Sebastian Martyński, na szczęście w żadne siły piekielne nie wierzył (tym bardziej, że legend kaliskich nie czytał jeszcze), a lochami zainteresował się, wiążąc z nimi pewne, jak się okazało, wcale niepłonne nadzieje. W 1857 r., kiedy to według powszechnego przekonania miał nastąpić koniec świata, nasz gwardian myśląc o życiu doczesnym zdołał w tajemnicy wyremontować stare lochy, a przynajmniej doprowadzić je do stanu używalności. Przydały się one wkrótce. Cóż się bowiem okazało. Ojciec Sebastian miał kontakty ze spiskowcami, niebawem powstańcami z 1863 r. Sprawa musiała być poważna, bo osobą zakonnika zainteresowały się władze carskie. Mimo krótkotrwałego zaaresztowania, właściwa akcja dramatu rozegrać się miała dopiero w dwa lata po upadku powstania. Dopiero to świadczyło o konspiratorskiej wprawie naszego gwardiana. Już na pierwszy rzut oka widać, że terenem swej działalności spiskowej ojciec Sebastian uczynił miejsce prawdziwie niebezpieczne. 0d czasów pruskich w klasztorze mieściło się więzienie polityczne i siedziba zarządu policji. Na domiar wszystkiego decyzją rządu w 1864 r. kaliski klasztor przyjął w swe mury wszystkich zakonników likwidowanych w tym czasie klasztorów z, kongresówki. W tej sytuacji tym większy podziw budzi ojciec Sebastian, że zachował w tajemnicy swe wiadomości, że żadna wieść nie doszła do wrogich czy tylko do lekkomyślnych uszu. W 1865 r nastąpiła "wsypa"- Nie wiadomo, czy zdradził któryś z byłych towarzyszy powstańczych, czy sami szpicle carscy odkryli w końcu dobrze dotąd zamaskowane ślady działalności zakonnika. Pewnego dnia wokół klasztoru zaroiło się od dragonów i żandarmów. Oficerowie wpadli do środka. Aliści ojca Sebastiana, który miał zostać zaaresztowany i który od dawna był śledzony, w klasztorze nie było. Znikł, przepadł bez śladu. Okazało się, że uszedł przez lochy, uprzednio w tajemnicy zapobiegliwie przygotowane. Lochy ujawnione w czasie powodzi w 1854 r. po 11 latach wypełniły swe zadania. Z polecenia carskich władz wejście z refektarza do podziemi zostało zamurowane. W całej tej opowieści, zamieszczonej w Monografii Kalisza Józefa Raciborskiego, musi być wiele prawdy. Książka ta została wydana w 1912 r., a więc podczas zaboru. Jest rzeczą wprost niemożliwą, aby tak zwykle czujna cenzura "puściła" rzecz źle świadczącą o sprawności carskiej żandarmerii, gdyby sprawa nie była dobrze znana współczesnym. Mamy więc dowód, że lochy przynajmniej w tej części miasta - istniały rzeczywiście i to jeszcze w drugiej połowie ubiegłego wieku. Czy były też w innych miejscach - trudno dociec, choć wydaje się, że hipotezy takiej nie należy odrzucać.

      Może, gdyby wspomniane poszukiwania rozpoczęto od franciszkanów , dziś byśmy wiedzieli więcej. A może dowiemy się czegoś jeszcze przez przypadek, natrafiając na jakieś inne wejścia do podziemi? Temat jest intrygujący. Na razie każdy z nas może sobie do woli puszczać wodze fantazji: są te lochy, czy też ich nie ma? Odpowiedź autora niniejszego podania jest twierdząca.

      Sądząc z ryciny pt. Rynek W Kaliszu w 1797 roku zamieszczonej w "Przyjacielu Ludu" z 1835 r. mury ratusza i stercząca potężna wieża - mimo skutków pożaru - jeszcze robiły imponujące wrażenie na widzach. W latach 1799 -1802 miasto nadał pobierało opłaty za dzierżawę piwnicy pod spalonym ratuszem.

      Po zajęciu Kalisza przez Prusaków, władze zaborcze W ramach porządkowania miasta wyasygnowały pewną sumę pieniędzy na usunięcie grożących zawaleniem i nieprzydatnych do odbudowy ruin. Planowano też budowę nowego gmachu, ale po kolejnej zmianie politycznej przeznaczone na ten cel środki zarekwirowali zwycięzcy Francuzi. W 1808 r. pod nadzorem budowniczego Kocha 16 więźniów pilnowanych przez żołnierzy rozebrało resztki murów. Kamienie i gruz sprzedano. Część cegieł w czerwcu 1812 kupił Józef Marx na budowę browaru. W 1819 r. prezydent miasta Hertz uważał, że znaczne jeszcze ilości cegieł i murów tkwiące głęboko w ziemi są bezwartościowe ze względu na wysokie koszty ich ewentualnego wydobycia. Upływał czas, zmieniały się rządy, a ratusza nadal nie było. Były natomiast plany. W 1821 r. tak dbały o upiększanie miasta namiestnik Zajączek przewidywał budowę ratusza, wskazując jako miejsce plac franciszkański. Na razie jednak, prześwietny Magistrat miasta Kalisza był bez własnej siedziby. Błąkał się przeto - wraz z biurami, kasą i aresztem - po wynajmowanych sezonowo lokalach prywatnych. Najpierw urzędował na Nadwodnej w domu Schmidta, potem, w drugiej połowie wieku, w gościnnym Hotelu Polskim na rogu Alei Józefiny; następnie w byłej bursie karnkowskiego w Rynku (na rogu Piekarskiej) i na Nowym Rynku (dziś plac 1 Maja). Ponad 85 lat trwała ta tułaczka, ponad pół wieku toczyły się burzliwe dyskusje o potrzebie posiadania ratusza i jego przyszłej lokalizacji. Opozycjoniści podważali sens budowy gmachu dla administracji, skoro miasto miało niezaspokojonych wiele innych potrzeb, jak choćby szkoły elementarne. W końcu jednak zwyciężyli zwolennicy budowy ratusza, ale wcale, jak by się mogło wydawać, nie ze względu na prestiż władzy. Zaważył prosty rachunek ekonomiczny. Okazało się bowiem, że kilkudziesięcioletnie wynajmowanie lokali i ich konieczna adaptacja na potrzeby magistrackie kosztowały więcej niż budowa nowego gmachu od razu na ten cel przeznaczonego. W r. 1887, po przezwyciężeniu różnych zastrzeżeń władz carskich, miejscowi przedsiębiorcy Schnerr i Prager wygrali przetarg na budowę ratusza.

      Koszt wyniósł 45.500 rubli, a projektantem był architekt gubernialny Józef Chrzanowski, nie wiadomo, czy zwycięzca konkursu, który według ówczesnej prasy ogłoszono kilka lat wcześniej, bo w 1879 r. czy też pomysłodawca całkiem nowego projektu.

      W kwietniu 1888 r. protojerej - głowa miejscowego soboru Piotra i Pawła - Guriew, w towarzystwie gubernatora Michała Piotrowicza Daragana i prezydenta miasta Franciszka Przedpełskiego oraz licznie zgromadzonych gości, poświęcił wznoszoną budowlę. Gmach miał być jednopiętrowy, ale wysoki. Część parteru przeznaczona na sklepy.

      Budowa szybko postępowała naprzód. Po pięciu miesiącach budowy, we wrześniu 1889 r. stanęła wiecha, od lipca następnego roku magistrat już wydzierżawił pomieszczenia na sklepy na parterze, a dokładnie 12 lipca 1890 r., po niemalże stu latach tułaczki, municypalność kaliska wprowadziła się do wykańczanego jeszcze gmachu. 0d ulicy Mariańskiej na pierwszym piętrze znalazły pomieszczenia biura magistrackie. 0d frontu - gabinet prezydenta, sala posiedzeń, kancelaria, gabinet sekretarza policyjnego, kasa, archiwum. 0d strony ulicy Warszawskiej znajdował się Klub Kaliski, czyli Resursa z biblioteką i czytelnią. W ratuszu mieściło się też służbowo mieszkanie prezydenta.

      Magistrat zadbał również o odpowiedni wystrój nowego gmachu, według ówczesnej mody bogaty , a na nasz dzisiejszy gust może trochę przesadzony. Były tu i figury alegoryczne sprowadzone aż z Charlottenburga, żeliwne kopuły, ażurowe barierki, wszelaka żeliwna ornamentacja, balkony i gazony. Piękny zegar zaś w brzmieniu łudząco podobny do dzwonów przeciwpożarowych, siał nie lada zamęt wśród strażaków biegających na jego sygnał na plac zborny jak do pożaru.

      Któż mógł przypuszczać, że ratusz z takim trudem budowany, tak wypieszczony i od razu umiłowany przez władze i mieszkańców, będzie miał tak krótki żywot. Jego mury stały się świadkami i ofiarą tragedii w sierpniu 1914 r.

      Stąd bowiem, spod ratusza, w prawie teatralnym pochodzie, z białą flagą, która trzymał w ręce strażak, prezydent Bukowiński w asyście obywateli Scholtza i Deutschmana, udał się na Rogatkę, gdzie wręczył pruskiemu oficerowi symboliczne klucze miasta.

      Tu, pod ratuszem, toczyły się w nocy rozmowy prezydenta z osławionym już wkrótce majorem Preuskerem. Stąd, 3 sierpnia rano, skonfiskowali Prusacy z kasy miejskiej 29 tysięcy rubli i ogłosili znaną odezwę. Tu w końcu, przed ratuszem, 4 sierpnia około 11 wieczorem padły pierwsze strzały i tu też padły pierwsze niewinne ofiary. Ratusz, oblany naftą przez rozszalałe pruskie żołdactwo, począł się palić. Ludzie, wybiegający z płonącego gmachu byli zabijani na miejscu. Zbity kolbami prezydent miasta, rozstrzelani pod murem ratusza woźni, trupy gubernialnego kasjera Sokołowa w carskim mundurze urzędniczym - były zapowiedzią tragedii całego miasta, a później i innych ziem. Mury ratusza spłynęły krwią. Ominęły go co prawda kule armatnie podczas ostrzeliwania miasta, ale za to strawił doszczętnie celowo i planowo wzniecony pożar. Przez prawie dwa tygodnie trwały pożary, umierało miasto, którego on - ratusz - stanowił serce.

      Minęła wojna. Nastała niepodległa Polska. Na rynku, pełnym jeszcze ruin, 17 października 1920 r., tym razem w obecności "chłopskiego" premiera Wincentego Witosa wmurowano kolejny kamień węgielny pod ratusza. Ale budowa szła bardzo niemrawo. Inne byty czasy, inni ludzie, inne obyczaje. Oto na posiedzeniu Rady Miejskiej pan Kazimierz Masło, mający jakieś prawa do części gruntu zajętego pod budowę ratusza, zapowiedział, iż jeśli magistrat nie uwzględni jego roszczeń to... wysadzi budowę w powietrze! Rok później rozpoczął się spór, który wstrzymał i tak wolno postępującą budowę. Trudno dziś rozstrzygnąć, ile w tym sporze było istotnych racji i troski o dobro publiczne, ile zaś prywaty i rozgrywek personalnych, którym sprzyjała niezdecydowana postawa władz centralnych. Okazało się bowiem, że Ministerstwo Robót Publicznych, jeszcze w końcu 1919 r. odrzuciło, a Ministerstwo Kultury i Sztuki nie zatwierdziło projektu ratusza pana Szyllera. Wówczas to, latem 1920 r. własny projekt przedstawił pan Pajzderski i on otrzymał zgodę Ministerstw. Budowa w końcu ruszyła, a kierował nią sam Pajzderski, wtedy inżynier miejski Kalisza. Kiedy budowa była już zaawansowana, zaczęły się jakieś tarcia, swary i narzekania i Pajzderski złożył posadę, rezygnując tym samym z dozoru budowlanego. Jego następca, inżynier architekt Wroczyński, za zgodą Rady Miejskiej zwrócił się w początkach 1921 r. do władz wojewódzkich w Łodzi i do ministerstwa o wydelegowanie specjalnej komisji, która miała zbadać stan budowy i wyrazić opinię co do "stwierdzonych błędów technicznych popełnionych przez b. inżyniera miejskiego p. Pajzderskiego". Co było wykonane wadliwie? Podobno zarysowały się ściany sali posiedzeń, w tyle gmachu wybrzuszyła się ściana, a fundamenty pod wieżą miały wątpliwą trwałość. Rzecz jasna, że budowę wstrzymano. Pajzderski odpierając zarzuty twierdził, że niewielkie błędy przy tylnej ścianie zostały spowodowane przez murarzy i łatwo je usunąć bez stawiania tam skarpy, co sugerowali jego przeciwnicy, a on sam uważał za marnotrawienie pieniędzy; że fundamenty i trwałość gmachu badali specjaliści - statycy i znani architekci. Mimo to prezydent miasta B. Koszutski zastanawiał się, czy nie wytoczyć Pajzderskiemu procesu, albowiem wezwana przez miasto komisja stwierdziła jednak szereg usterek. Główną było "niedostateczne obmyślenie całokształtu budowy", przy czym nie dotyczyło to architektury, ale wszelkich instalacji wewnętrznych. Sporo błędów i usterek wytknięto murarce, co spowodowało obrażenie się miejscowych wykonawców i kolejne kłopoty na budowie.

      Rzeczona komisja nakazała mimo wszystkiego położyć dach na budowli, aby ją zabezpieczyć przed deszczem, zrobić nową kalkulację kosztów i program wykończenia gmachu łącznie z wszelkimi instalacjami oraz poszukać środków na dokończenie budowy! Ale to jeszcze nie wszystko! W końcu 1922 r. toczyła się sprawa sądowa z oskarżenia prywatnego p. Pajzderskiego przeciwko p. Wroczyńskiemu o oszczerstwo, którego ten miał się dopuścić, twierdząc, że ratusz posiadał liczne błędy i braki techniczne. Sąd uniewinnił jednak p. Wroczyńskiego, uznawszy iż krytyka, której się dopuścił, była jego obowiązkiem prawnym i moralnym. W tym samym czasie okazało się, że Ministerstwo Robót Publicznych nie zatwierdziło planu budowy ratusza (sic!) a tylko zaaprobowało budowę na podstawie przedstawionych przez p. Pajzderskiego planów i szkiców, uzależniając formalne zatwierdzenie od przedstawienia statystycznych obliczeń.

      Obliczeń jednak nie przedstawiono, przeto i zatwierdzenia budowy nie było, mimo że trwała ona już dwa lata. Ponieważ nie było akceptacji, a budowa wykazywała pewne wady techniczne, ani Okręgowa Dyrekcja w Łodzi, ani Ministerstwo Robót Publicznych nie kwapiły się do podjęcia ostatecznej decyzji w obawie przed odpowiedzialności.

      Po burzliwej dyskusji Rada Miejska zobowiązała magistrat do przygotowania obliczeń statystycznych i planów zamiennych dla wątpliwych odcinków budowy, w tym także wieży, i na tej podstawie do uzyskania w końcu zatwierdzenia planów przez centralne administracje. Na szczęście jakoś się z tymi kłopotami uporano, gdyż w przeciwnym wypadku kto wie, czy w ogóle doczekałby się Kalisz swojego ratusza.

      Spory te i zamieszania stały się pośrednio przyczyną śmierci kolejnego architekta miejskiego, który w grudniu 1923 r., nie chcąc zapewne być posądzony o brak dbałości, tak gorliwie doglądał postępu robót na budowie, że aż ześlizgnął się z oblodzonego dachu i, spadając, poniósł śmierć na miejscu.

      Wspomniane spory i chroniczny już podówczas brak gotówki kasie miejskiej, a także systematyczne nieporozumienia z pracującymi na budowie robotnikami wstrzymywały postęp prac. Z wolna i one przecież dobiegły kresu i pod koniec 1925 r. oddano ratusz do użytku społecznego. (...)