O Kanonickiej, czyli coś dla duszy

wpe12.jpg (21395 bytes)      O ile łatwo zrozumieć powody , dla których tak świetnie rozwijała się ongiś “hotelowa” Grodzka, o tyle trudno uwierzyć, iż przylegająca doń prostopadle "świątobliwa” Kanonicka mogła to "niemoralne, lokalowo-rozrywkowe” sąsiedztwo znosić. A że to właśnie było że współistnienie tych dwóch ulic przez lata, ba! wieki całe, układało się harmonijnie, wskazuje chociażby zbieżność okresów ich rozkwitu.

      Zapewne bywało tak, że niektórzy z hotelowych gości widząc w Kaliszu szansę zarobienia sowitego grosza, osiedlili się tu na stałe, otwierając na Kanonickiej sklepy, składy, przeróżne zakłady produkcyjne. Nie będzie wszelako nadmierną śmiałością przypuszczenie, że większość z nich po odbytych balach i mocno nadszarpniętych finansowo kieszeniach szukała w murach pobliskiego kościoła św. Mikołaja spokoju, ukojenia i pokuty, nie szczędząc z tych powodów ostatniego już grosza do kościelnej szkatuły. A może było zupełnie odwrotnie: to kupcy i pielgrzymi, po spełnieniu celów swej podróży do Kalisza, szukali na Grodzkiej jedni rozrywki, drudzy odpoczynku. Dziś trudno doprawdy kwestię tę przesądzić. Faktem jest jednak niezbitym, iż obie ulice stanowiły jakby wzajemnie uzupełniający się zespół: coś dla ciała, coś dla duszy. Dzisiaj, kiedy wchodzimy w ulicę Kanonicką zarówno od Grodzkiej, jak i od strony ratusza, nie uświadamiamy sobie, iż stąpamy po najstarszej części nowego Kalisza, po tak zwanym ostrowie i że z góry, z murów kościoła św. Mikołaja, spogląda na nas kilka wieków.

      Wytyczenie tej części miasta i ulicy, a także pobudowanie kościoła historia przypisuje założycielowi grodu Henrykowi Brodatemu ze Śląska, lecz przekaz ustny kaliszan woli raczej wspominać dobrego księcia Bolesława Pobożnego.

      Szczególną rolę w kształtowaniu charakteru i atmosfery ulicy odgrywał kościół św. Mikołaja. Jego monumentalna budowla górowała nad ulicą, a jej losy wiązały się ściśle z jego dziejami. Kościół powstał w połowie XIII w., a w początkach następnego stulecia wytyczono teren pod nową parafię. Szybko wokół kościoła osiedlać się zaczęli zwykli ludzie rzemieślnicy i, sądząc po patronie kościoła, zapobiegliwi kupcy. Wdzięczni wierni, wspierani hojnością panującego, rychło wystawili nowy murowany kościół gotycki.

      Aż przybyło pierwsze nieszczęście. W kwietniu 1358 r. proboszcz Mikołaj w nieprzystojnym uniesieniu zabił jakiegoś rzemieślnika i po czynie tak nie licującym z pełnioną funkcją i sutanną, chyłkiem nocą z miasta uciekł. Wówczas to król Kazimierz Wielki, za zgodą arcybiskupa gnieźnieńskiego i przełożonego opactwa kanoników lateraneńskich Panny Marii na Piasku we Wrocławiu, ze wsi Męka pod Sieradzem sprowadził do Kalisza zakonników i, przywilejem z 29 czerwca 1358 r. oddał im w zarząd kościół i przypisaną doń parafię i rządzili tu kanonicy ponad cztery i pół wieku, do 1810 r.

      Przy kościele wzniesiono w 1448 r. murowany , piętrowy klasztor kanoników, połączony później murowanym gankiem z kościołem, który był już podniesiony do godności kolegiaty zakonnej. Z drugiej połowy XV w. pochodzi najstarszy według tradycji, wizerunek kościoła (choć nowsze badania to podważają). Chodzi o gipsową kopię (oryginał zniknął bezpowrotnie) płaskorzeźby, przedstawiającą scenę ścięcia gilotyną. Uważano dotychczas, że jest to egzekucja niesfornego Włodka z Donaborza - kasztelana i starosty nakielskiego, którego skazano na śmierć w 1467 r. Scena ścięcia odbywa się na tle surowej bryły zamku i kościoła św. Mikołaja z prostą wieżą i wyraźną sygnaturką.

      W ciągu pół wieku dwa pożary - jeden w 1569 r., drugi w 1609 r. - poważnie uszkodziły kościół i klasztor, a w nim bibliotekę kanoników. Ucierpiała też bardzo ulica. W trzy lata po ostatnim pożarze do odbudowy zniszczonego kościoła przystąpił, już osiadły w mieście, Albin Fontana, przy okazji wzbogacając świątynię o modne naówczas elementy barokowe. W 1621 r. starosta bydgoski Piotr Żeromski posłując do Stanów Niderlandzkich, przywiózł i ofiarował kościołowi Zdjęcie z krzyża mistrza Rubensa - skarb prawdziwy, którym szczyciliśmy się do niedawna. Rządził wówczas kaliskimi kanonikami wielce uczony ksiądz Stefan Domalewicz; w podziemiach kościoła pochowano między innymi Stanisława Kobierzyckiego - pisarza i historyka czasów Władysława IV, posła do dalekich krajów, kasztelana i w końcu wojewodę gdańskiego. Kanonicy prowadzili szkołę parafialną, mieli obok kościoła pięć domów, a za murami pola i pastwiska. Miał więc kościół sławę i uznanie możnych protektorów, mimo że jezuici starali się różnymi sposobami osłabić jego wpływy wśród wiernych. A było ich niemało, wciąż przybywali nowi mieszkańcy .

      Zagęściła się zabudowa ulicy, głównie zresztą drewniana, co było przyczyną kolejnych nieszczęść. W 1706 r. po bitwie, jaka rozegrała się na polach pod Kaliszem między Szwedami a wojskami elektorskimi miasto uległo zniszczeniu, a pożar strawił ulicę i kościół wraz ze starą gotycką wieżą. Taki właśnie kościół bez wieży widać na znanym obrazie brata Jatkowskiego z 1715 r. Ale ulica podniosła się z ruin. Lustracja z 1778 r. wymienia tylko cztery puste place i jedną zrujnowaną kamienicę ofiarowaną z pobożności kanonikom. Stał wtedy na niej również mielcuch, inaczej browar, sławetnego Kazimierza Podbodowicza. Mielcuchów było tu chyba więcej i to także kanonickich, a wiemy to stąd że produkowali oni rocznie ponad 400 garnców piwa, wyprzedzając o 1/3 kanoników kolegiaty kaliskiej. Cała ta piwowarska sprawa nie przysporzyła kanonikom sympatii ze strony mieszczan, którzy z trudem mogli z zakonem konkurować, bowiem mieszczanie płacili podatki, a kler był od nich zwolniony.

      Przed pożarem w 1792 r. miała ulica, prócz kościoła i klasztoru, pięć innych murowanych domów i 14 drewnianych. Za klasztorem, pod murem miejskim, ciągnęły się ogrody kanonickie, a za murem jakieś przylepione do niego nieliczne budynki. W latach 1757-71 odrestaurowano sam kościół, chociaż wieży jeszcze nie odbudowano.

      Wielki pożar dziwnie sobie jakoś poczynał na tej ulicy co poniektórzy gotowi byli nawet uznać za oczywisty cud. Oto, kiedy płonęły domy, ogień objął drewnianą dzwonnicę i zaczął się tlić dach świątyni. Sami zakonnicy zdołali ugasić ogień i ocalić kościół, choć browar do murów przyparty, spłonął jak wiecheć suchej słomy. Ogień ominął też kilka dalszych domów, a osobliwie dom Łukasza Grześkiewicza, który "wonczas był z całą rodziną na pobożnej pielgrzymce w Częstochowie". Ocalał też drewniany dworek Witkowskiego na rogu Grodzkiej i trzy domki stanowiące własność zakonników. Rzecz o tyle dziwna, że gdzieś tu, w piwnicy jednego z domów, zgromadzony był proch w beczkach, których nie zdołano wynieść na czas. I choć ogień z wielką gwałtownością i strasznym hukiem rozszalał się na nowo, nie wszystkie domy na ulicy zdołał zniszczyć.

      W czasy pruskie wkroczyła więc ulica zniszczona, choć nie w takim stopniu, jak się to przydarzyło innym. Pruskie porządki zapoczątkowała w 1795 r. likwidacja cmentarza, istniejącego od początku przy tej starej świątyni, szczątki zaś spoczywające w podziemiach kościoła ekshumowano. Polityka władz pruskich zmierzała do rozebrania samego kościoła, a wraz z nim do kasacji zakonu. Na szczęście nie doszło do spełnienia tego zamiaru. Kiedy bowiem w 1806 r. poczęto dokonywać pomiarów przed zamierzoną rozbiórką, w obronie kościoła pośpieszył kto żyw z parafian. Mierniczych rozpędzono. Sytuacja stawała się groźna. Dowódca garnizonu odmówił użycia wojska do stłumienia rozruchów. Wiedział co robi, albowiem sytuacja była i tak już dość skomplikowana. Toczyła się wówczas wojna z Francją i wieści z niej nie były zbyt budujące. Należało dbać o względny spokój wewnątrz kraju. Pod koniec października wojsko pruskie stacjonujące w Kaliszu wyruszyło na front. Kilka dni później, 9 listopada, miasto zostało przejęte przez polskich powstańców, a po nich wkroczyli do Kalisza Francuzi. W ocalałym kościele odśpiewano uroczyste Te Deum laudamus. Rozpoczęły się czasy Księstwa Warszawskiego - nie bez pewnych wstrząsów wszakże. Wyjątkowo rozrzutny Hieronim Bonaparte, król Westfalii, wraz ze stacjonującym w Kaliszu wojskiem pustoszył miejską kasę. Gdyby i tylko o kasę chodziło; niebezpieczeństwo zagrażało obrazowi wielkiego Rubensa. jedynie sprytowi i umiejętności przekonywania, jakimi obdarzony był miejscowy prefekt, zawdzięczać można, że obraz pozostał w ołtarzu kościoła. Oto marszałek Davout podczas swej wizyty w mieście w 1808 r. zamierzał go zabrać. Prefekt zdołał odwieść marszałka od tej myśli twierdzeniem, iż miejscowa ludność ma do tego obrazu nabożny stosunek. Inna wersja powiada, że prefekt, grając na zwłokę, obiecał go jednak wydać wracającej armii po... zwycięstwie nad Rosją.

      Coś się jednak na .ulicy zmieniło i to nieodwracalnie. Oto w 1810 r. zniesiono zakon kanoników lateraneńskich i kościół św. Mikołaja wraz z parafią przeszedł w ręce księży świeckich. Władze wojskowe zajęły też czasowo parter klasztoru i refektarz na areszt i lazaret chorych żołnierzy. Czasy Królestwa Polskiego, które przyniosły gorączkową rozbudowę miasta, zmieniły wygląd ulicy. Wzniesiono kilka nowych, okazałych domów, a przez most przerzucony nad Babinką ulica wyszła na Piskorzewie, gdzie żywiołowo zaczął się rozwijać kaliski przemysł.

      W tychże latach trwała restauracja kościoła i gruntowna przeróbka starego klasztoru z przeznaczeniem go na dom proboszcza. W 1833 r. Wstrząsnęła mieszkańcami miasta zbrodnia świętokradztwa. Złodzieje po przystawieniu drabiny i wyłamaniu okna wdarli się do kościoła, skąd wynieśli srebrne wota i sukienki z obrazów świętych, różne naczynia liturgiczne, stare ornaty, skarbonki itp.

      Znacznie gorzej zaczęła się dla ulicy druga połowa wieku. W bliskiej odległości od kościoła, na rogu Garbarskiej stały naprzeciw siebie dwa murowane hotele: Wiedeński i Gdański. Hotel Wiedeński, bardzo znany w mieście od wielu lat, nabył w 1847 r. po dawnym właścicielu Maxie, Robert Pusch, czy też, jak się ogłaszał w "Dzienniku Urzędowym", z polska pisany Pusz. Drewniane stajnie hotelu stały się przyczyną kolejnej tragedii. W 1852 r. przez zaprószenie ognia powstał tu pożar, który szybko objął okoliczne domy i przeniósł się na zatłoczoną i pełną drewnianych budynków dzielnicę żydowską. Spłonęła część miasta ze starą, pamiętającą czasy Kazimierza Wielkiego, zabytkową synagogą. Zniszczeniu legł też Hotel Gdański, a miejsce po nim jeszcze przez wiele lat nosiło jego nazwę.

      Szczęściem w nieszczęściu ów pożar, być może przez wypalenie najbardziej zatłoczonej i zaniedbanej dzielnicy, zahamował rozprzestrzenianie się wielkiej epidemii panującej tegoż lata. Biły więc dzwony św. Mikołaja na trwogę i do pożaru, ale skończyło się ponure dzwonienie pogrzebowe, kiedy to, według naocznych świadków, ponoć po trzydzieści osób dziennie chowano na opuszczonej dziś "Cholerynce" przy ulicy Widok, czyli bardzo daleko za ówczesnym miastem.

      Być może dręczony wyrzutami, iż to z jego posesji wyszedł niszczący ogień, właściciel Hotelu Wiedeńskiego, wspomniany już wyżej Robert Pusch, przybysz z Brzegu i były buchalter u Repphana, a później hotelarz, tak długo zabiegał o utworzenie w Kaliszu Straży Pożarnej, aż w 1863 r. dopiął swego. Stanął na jej czele i kierował nią przez dziesięć lat, do dnia swojej śmierci. Siedziba straży, do chwili zbudowania specjalnego, nie istniejącego już budynku na dzisiejszym placu 1 Maja, mieściła się w Hotelu Wiedeńskim i na jego zapleczu. Skąd więc w wydanych w 1977 r. Dziejach Kalisza wzięto datę budowy hotelu, podając iż nastąpiło to w 1860 r. i dlaczego z Puscha (w indeksie) zrobiono... budowniczego - nie wiem.

      Z upływem lat ulica św. Mikołaja, czy raczej Kanonicka, bo wówczas już obie nazwy występują na równych prawach, choć oficjalna była ta pierwsza, staje się więc poważnym ośrodkiem handlowym. Tutaj, już od 1867 r., działał “Rektyfikacja i destylarnia M. Freund i S-ka”, zaopatrująca w trunki większość kaliskich zakładów z wyszynkiem. Była też znana firma rolniczo-przemysłowa (później "Dom Handlowy") Gustawa Heimana, magazyn strojów F. Zagajewskiego, pierwsza w mieście drogeria Joachima Beatusa, skład żelazny Aptowej i bielizny Mameloka. Magazyn St. Stefańskiego oferował uprzęże, siodła i inne wyroby skórzane, a w sklepie H. Krakauera można było kupić, obok innych delikatesów, także "kawior astrachański po 90 kp. za funt" Oprócz powyższych było tu także mnóstwo mniejszych sklepików, wytwórni i zakładów rzemieślniczych, że - jak się skarżył "Kaliszanin" - "ulica stała się do tego stopnia zapchana, iż trudno nią przejść". Przyczynił się do tego obyczaj, że chodniki zwykle zastawiano różnymi przedmiotami handlu czy wyrobami rzemiosła dla reklamy, a także ze względu na ciasnotę większości zakładów. Część drobnych kupców zapraszała do sklepów, stojąc w drzwiach, a nawet ciągnąc za poły surduta co oporniejszych potencjalnych nabywców. Kręcili się też po ulicy dość egzotyczni dziś “naganiacze” i żydowscy faktorzy. Prosperowała "przenośna" giełda, dopóki nie wyniosła się w Aleje "pod kasztany". Atrakcji dodawała żydowska "mykwa", czyli łaźnia nad nie istniejącą dziś Babinką przy końcu ulicy. Jeżeli dodać do tego, że w tym właśnie czasie, tuż za rzeką, powstał plac targowy (pl. 1 Maja), zwany wówczas przez pewien czas także placem św. Mikołaja, możemy sobie wyobrazić, jaki na tej - do dziś, wąskiej ulicy panować musiał gwar, ścisk i ruch, szczególnie w dni targowe. Spokojniej, ale i odświętniej było tu w niedziele, ale też i w soboty, kiedy to świętowała liczna tu żydowska część handlu.

      Nic przeto dziwnego, że w tak ruchliwym punkcie planowano wznieść nowy ratusz. Rozważano dwie możliwości: zaadaptowanie na ten cel stojącego na rogu Kanonickiej i Garbarskiej domu Blicha albo postawienie gmachu na miejscu tak zwanych "stajni żandarmskich". Ratusza nie zbudowano, a plac po stajniach wykorzystywany był rozmaicie: w 1883 r. miał tu wystąpić cyrk Blumenfelda z akrobatami, koniami, tresowanymi łososiami(!) i psami irlandzkimi. Niestety, ta szumnie reklamowana impreza nie odbyła się; wcześniej "renomowany" cyrk... splajtował za granicą, czyli w pobliskim Ostrowie Wielkopolskim.

      Minione stulecie to “wiek pary i elektryczności”, rozwój wszelkich nauk i techniki. Panowała moda na różne nowinki techniczne i często urządzano ich publiczne pokazy. W 1879 r. H. Herwan przez tydzień demonstrował w hotelu Wiedeńskim fonograf Edisona, “który słowa lub pieśni w takowy wmawiane lub wśpiewane dokładnie natychmiast powtarza lub po długim przeciągu czasu a nawet po roku”. Pokaz objął również prezentację telefonu i mikrofonu, ”z których ten ostatni szczególniej jest bardzo zaciekawiającym przyrządem”. W 1882 r. jakiś artysta bawiący tylko przejazdem obiecał nauczyć każdego “w ciągu 3 lekcji malowania na szkle lub papierze, a także pomnażać fotografie i inne rysunki oraz z “negativu” przenosić na papier, jedwab lub inne materie bez użytku aparatu”. Później prowadzono tu kursy "heliominiatury", odrębnie dla pań i panów, po 3 ruble od osoby. Zmieniło się otoczenie kościoła św. Mikołaja. Powstał koło niego skwer z ogrodzeniem, a sama świątynia po gruntownym remoncie w latach 1869-76 otrzymała pseudogotycką wieżę projektu Franciszka Tournelle'a. W 1874 r. z byłego klasztoru wyprowadzono szkołę elementarną. Uczyło się w niej wówczas 250 dzieci w trzech obszernych pomieszczeniach. Dzierżawa sal wynosiła 75 rubli rocznie. Przeniesiona do konwiktu w rynku miała 10 pokoi, ale płacono za nie już 600 rubli. Przed pierwszą wojną światową naprzeciw kościoła znajdowała się lecznica dla niezamożnych mieszkańców. Przyjmowali w niej lekarze: J.Beatus, B. Koszutski, L. Mroczek i dentysta Szmigielski. Innego rodzaju klinika istniała na rogu Garbarskiej (gdzie dziś "Ars Christiana") - była to "klinika lalek" Aronfelda i Combera.

      Zniszczenia z sierpnia 1914 r. nie ominęły Kanonickiej, choć odbudowa jej szła wyjątkowo szybko. Po trzech latach działała już na ulicy apteka i laboratorium analityczne Juliusza Kijewskiego a na wprost kościoła mieściła się rządowa (wówczas niemiecka jeszcze) firma skupująca bydło - "Bracia Frankowscy", z biurami w nowym hotelu "Corso". Trochę później zaczęła pracę "Drukarnia Pośpieszna" J. Szczecińskiego. I tak stopniowo przybywało sklepów, warsztatów, firm, aż było tu znów jak przed wojną. Warto w tym miejscu odnotować, że w Hotelu Wiedeńskim zatrzymywał się podczas wizyt w Kaliszu minister spraw wewnętrznych gen. Felicjan Sławoj Składkowski, który ostał się we wdzięcznej pamięci rodaków jako twórca słynnych "sławojek".

      Na tak ruchliwej i bogatej ulicy musieli grasować różni “kawalerowie księżyca”. Potwierdza to wielka kradzież futer w składzie Chaima Rosenfelda. Sprytni złodzieje włamali się do składu, wybijając dziurę w ścianie sąsiedniego pomieszczenia, i zrabowali puszystego towaru na sumę stu tysięcy złotych. Zważywszy, że rzecz działa się w 1930 r., kwota była naprawdę niebagatelna.

      Aż przyszła druga wojna światowa, o ileż straszniejsza od swej poprzedniczki. Zlikwidowano tętniącą życiem dzielnicę żydowską i cały żydowski handel, który i na Kanonickiej dominował. Wyrzucono część Polaków z mieszkań. Zamknięto kościół, przeznaczając go na magazyny, co zresztą nie przeszkadzało konspiratorom, którzy wyznaczyli tu miejsce swoich spotkań. Skrzętnie schowany obraz Rubensa uszedł chciwym rękom "kulturträgerów".

      Po wojnie, w stopniowo porządkowanych i ujednolicanych, niestety, sklepach tak na Kanonickiej, jak i w całym mieście, nie było już takiego ruchu, nawet w dni targowe. A kiedy targowisko przeniesiono na plac 1 Maja, kiedy zakazano wjazdu wozom konnym, ulica uspokoiła się zupełnie. Dziś trudno sobie nawet wyobrazić, jak tu kiedyś było gwarno i tłoczno. (...)

      Tylko obrazu Rubensa już nie ma. Tajemniczy pożar kościoła w 1973 r. strawił główny ołtarz, a wraz z nim i Zdjęcie z krzyża. Zaiste tajemnicza to sprawa. A strata? Niepowetowana - nie tylko dla kaliskiej, polskiej czy europejskiej, ale i światowej kultury. Niektórzy powiadają, że obraz został w umiejętny sposób skradziony, a pożar wnętrza kościoła miał jedynie pozorować wypadek. Któż to teraz wie, któż to wie...?