Herb Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu. Henryk Jedwab

Jedwab Henryk - inżynier, absolwent Uniwersytetu w Leeds. Wydziału Przemysłu Chemiczno-Włókienniczego. Komandos, uczestnik Bitwy o Monte Cassino, Kawaler Krzyża Virtuti Militari.

Henryk Jedwab najwyższą godność jaką może ofiarować rodzinne miasto odbiera z rąk Przewodniczącego Rady Miejskiej Kalisza Jerzego Rubińskiego.     Urodzony 15 kwietnia 1918 r. w Kaliszu. Wychowanek Państwowego Gimnazjum im. Adama Asnyka w Kaliszu, w którym w latach 1927-37 pobiera naukę, zakończoną egzaminem maturalnym. W 1937 r. w Szkole Podchorążych, 30 Dywizji Piechoty w Brześciu n/Bugiem.
     W 1938 r. podejmuje studia medyczne na Uniwersytecie w Nancy we Francji, przerwane wybuchem II wojny światowej. We wrześniu 1939 r. otrzymuje przydział do 84 Pułku Strzelców Poleskich, 30 Dywizji Piechoty, w ramach którego walczy w rejonie Wielunia. Po rozbiciu pułku przedostaje się na południowy-wschód i 27 września przekracza granicę Rumunii, skąd przez Jugosławię i Włochy przedziera się do Francji do Armii Polskiej. Zostaje instruktorem w Szkole Podchorążych w Coetquidan. Walczy w kampanii francuskiej w oddziale przeciwpancernym. W 1940 r. po upadku Francji, przez Hiszpanię, dociera do Anglii.
     Zgłasza się na ochotnika do elitarnej jednostki dywersyjnej Special Operations Europe (SOE), z którą zrzucany jest na teren okupowanej Francji. W 1942 r. wstępuje ochotniczo do 10 Inter Allied Commando, gdzie zostaje dowódcą 3 drużyny w 2 plutonie polskiej kompanii. Bierze udział w dwóch natarciach na Monte Cassino, walczy nad Sangro, w bitwach o Ankonę i Bolonię, wykonuje rajdy za linie nieprzyjacielskie. W czasie działań wojennych trzykrotnie ranny. Jego kompania zbiorowo odznaczona Krzyżem Virtuti Militari za obronę Pescopenataro.
     Po wojnie, do 1947 r. w II Korpusie Polskich Sił Zbrojnych w Anglii. Pozostaje na emigracji, studiuje na Wydziale Przemysłu Chemiczno-Włókienniczego Uniwersytetu w Leeds, uzyskując dyplom inżyniera. W 1950 r wyjeżdża na stale do Kanady. Do przejścia na emeryturę pracuje na kierownicżych stanowiskach w kanadyjskim przemyśle włókienniczym m. in. jako główny chemik w fabryce dywanów "Harding Carpets", dyrektor ds. nowych produktów w Canadian Celanese Dominion Textile Co oraz w Canadian Industries Ltd filii Imperial Chemical Co. England Kieruje wprowadzeniem na rynek kanadyjski polyestru "Terelene" Współpracuje nad uruchomieniem pierwszej polskiej produkcji polyestru na licencji Imperial Chemical Co. w zakładach "Elana" w Toruniu. W firmach Bruck Mills i kanadyjsko-amerykańskiej "Cohama" był dyrektorem techniczno-marketingowym.
W latach 1971-83 działa we własnej firmie marketingowej. Jest również profesorem kontraktowym na Wydziale marketingu w La Salle College. W 1990 r. po przejściu na emeryturę pracuje jako wolontariusz dla Canadian Executive Service Organisation oraz dla Maharishi Heaven on Earth, służąc śwoim doświadczeniem krajom przekształcającym swoje gospodarki dla warunków rynkowych i standardów zachodnioeuropejskich. Realizował projekty m. in. w Polsce, Litwie, Estonii, Rosji, Czechach, Kirgizji i Turcji.
     Należy do licznych organizacji kombatanckich m. in. PKS, Canadian Legion, Commando Association, American Rangers Association i zawodowych m. in. Textile Institute England, Textile Science Institute Canada.
     Odznaczony m. in. potrójnym Krzyżem Croix de Guerre, potrójnym Krzyżem Walecznych, Krzyżem Monte Cassino. Kawaler Krzyża Virtuti Militari. Członek Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. Adama Asnyka w Kaliszu.

Opracował Adam Borowiak

Sesja_asnykowcy_razem.jpg (88154 bytes)Henryk_Jedwab_z_dr_Kordylewskim.jpg (113974 bytes)Henryk_Jedwab_w_Klubie_Pod_Muzami_1.jpg (85775 bytes)      
       

Honorowy Obywatel Miasta Kalisza  Henryk Jedwab z Ottawy w gronie kolegów asnykowców "Pod Muzami" w czerwcu 1999 r. 

Ulica Chopina 9

Honorowi Obywatele miasta Kalisza, Henryk Jedwab i Jan „Ptaszyn” Wróblewski, w głębi, Jerzy Rubiński, przewodniczący Rady Miejskiej.     Niedawno byłem na koncercie w Ambasadzie. Koncert był bardzo dobry i mistrz grał na fortepianie "Calisia", który zasadniczo powinien nosić nazwę "Arnold Fibiger". Jako Kaliszanin miałem dwie przyjemności: słyszeć doskonałe oddanie Chopina, ale dla mnie koncert ten wzbudził specjalne wspomnienia. Fortepian, czy to nie był ostatnim dziełem, ostatniego właściciela i konstruktora Gustawa Fibigera (ale tu mała korekta; skleroza – nie mogłem sobie przypomnieć imienia Gustawa, przechodziły mi przez pamięć: Elwira i Hanka siostry Gustawa, naturalnie Irena, ale jak ostatniemu Fibigerowi było na imię? Dopiero obudziłem się w nocy i nareszcie nad ranem przypomniałem sobie, starszy Panie przecież jemu na imię było Gustaw albo po prostu Gucio). Dla miłośników sztuki Chopin jest największym polskim kompozytorem, ale dla mnie, który w swoim czasie na rozkaz Mamy uczył się gry na pianinie przez pięć lat i byłem rekordzistą, bo potrafiłem grać co roku gorzej. Brat mój Janek odwrotnie, mógłby zrobić karierę tak samo grając na pianinie czy też fortepianie jak zrobił ją jako architekt. I tu znowu wspomnieniami poleciałem sporo lat wstecz, bo prawdopodobnie do 1943 roku, kiedy na zmianę z Jankiem odbywaliśmy szkolenie lądowań morskich w bazie Warsach koło Plymouth. Janek był tam w pierwszej turze i zabawiał w kasynie kolegów grą na fortepianie. Między innymi był tam także młody porucznik marynarki książę Filip Mountbatten. Gdy ja przybyłem na drugą turę, a podobieństwo między nami było dość duże "Kniaź" Filip prosił mnie o zagranie na fortepianie. Z wielką trudnością wytłumaczyłem mu, że artystą w rodzinie jest Janek, a moją specjalnością jest "gra na Tommygun'ie". Zboczyłem, bo ten Chopin znowu raczej przypomniał mi nie Mistrza ale ulice Chopina 9, gdzie spędziłem dużo przemiłych momentów mojego żywota.

     Chopina 9 było dobrze znane z okresu szkolnego, kiedy wszyscy ubiegali się o uśmiech Elwiry (później bestialsko zamordowanej przez Niemców). Ja bardziej pamiętam ten adres z lat powojennych, kiedy zacząłem przyjeżdżać do Kalisza. Rząd Polski "łaskawie" zgodził się udzielić mi wizy po 31 latach, jak adwokat mój zagroził wystąpieniem przeciwko rządowi o odszkodowanie majątkowe, jako że byłem już obywatelem Wielkiej Brytanii jak majątki te zostały zarekwirowane, ale to byłby osobny artykuł.

     Słuchając koncertu, zacząłem zastanawiać się kiedy poznałem Irenę i kiedy po raz pierwszy odwiedziłem Gucia. To nie było ani w 1970 lub 1971, prawdopodobnie w 1974 lub 75 roku kiedy z Jurkiem Rudowskim i Zygą Jackowskim wybraliśmy się do Kalisza z Warszawy. Jeśli się nie mylę zatrzymaliśmy się w zajeździe koło Opatówka i Zyga zaprosił Irenę. Gucio nie był specjalnie towarzyski wolał fortepiany od kolegów. Tutaj pamięć mnie trochę zawodzi, wiem że zostałem zaproszony na wieczorowe pieczenie kartofli przy ognisku w Kościelnej Wsi. Nie wiem tylko dlaczego przy ognisku zostałem sam przy pieczonych kartoflach i przemiłej Irenie. Zacząłem przyjeżdżać do Polski coraz częściej wykorzystując swoje wyjazdy służbowe do Europy żeby wpaść na parę dni do Polski a raczej do Kalisza. Zasadniczo w tym okresie przyjazdy moje były spowodowane przyjaźnią z Marianem Weissem i za jego namową zacząłem przyjeżdżać coraz częściej. Marian był w wielkiej przyjaźni z Ireną i Guciem, należeli do tej samej parafii religijnej i byli raczej religijni i obserwujący. Powoli zamiast Hotelu "Prosna" zacząłem się zatrzymywać pod tym właśnie numerem 9 na Chopina, gdzie miałem do dyspozycji pokój, zasadniczo Ewuni, ale stał się moim w czasie odwiedzin kaliskich. Dla człowieka przyzwyczajonego do nowych domów kanadyjskich w domu Fibigerów leżąc w łóżku musiałem zakładać okulary żeby widzieć lepiej sufit. W ogóle było to locum, że nie czułem się że jestem w kraju w którym panuje komuna. Nie czułem się śledzonym na każdym kroku jak było w Warszawie. Nie znalazłem nawet w "Prośnie" żadnych przyrządów podsłuchujących, których było pełno w Warszawie, czy to w "Europejskim" czy w "Bristolu". Naturalnie że dla nas "cudzoziemców" były specjalne pokoje na podsłuchu.

     Znowu odskoczyłem od koncertu i Chopina nr 9. Chyba to oznaka starszego już pana, ale nie ma rady, że tyle jest nadal wspomnień, bo zasadniczo żyłem na pełnym gazie zawsze gdzieś się musiałem spieszyć. Mogłem dopiero zwolnić 15 kwietnia 1963 roku jak w kalendarzu wybiło mi latek 65. Kto by uwierzył, że przy tylu pociskach wystrzelonych w moim kierunku, czy też setkach min dla wygodniejszego spaceru, mam nadal wszystkie swoje części, prawie że nie ma śladu po ranach. Ot co może spowodować jeden koncert Chopinowski na fortepianie "Calisia".

Henryk Jedwab


WSPOMNIENIA MONTE CASSINO

    Dziś obchodzimy 55-tą rocznicę bitwy o Monte Cassino. O tę drogę do Rzymu walczyło i zginęło tysiące żołnierzy alianckich ze wszystkich stron Świata. Ja należę do tej garstki Polaków, którzy brali udział w dwóch z czterech natarć.

    Dziś jestem już jedynym z 10 jeszcze żyjących komandosów, którzy brali w natarciu udział dwukrotnie. 17 stycznia 1944 roku, byliśmy po raz ostatni użyci jako oddział komandosów. Przekroczyliśmy rzekę Garigliano wraz z 56 Dywizją angielską, która tej nocy straciła około 5.000 ludzi w zabitych i rannych.

    Niestety obok przekroczenia rzeki i wykonania naszego zadania - zniszczenia dowództwa dywizji niemieckiej - musieliśmy najpierw zdobyć punkt wyjściowy. W tym zadaniu byłem dowódcą 3-ciej drużyny i to nam przypadło zdobycie Sujo. Zadanie wykonaliśmy i jako ostatni z drużyny po odparciu przeciwnatarcia niemieckiego wśród innych ranny zszedłem z pola bitwy. Ale dziś nie mówimy o tym natarciu, bo mało ludzi o tym wie, i nie była to akcja II Korpusu, którego jeszcze na terenie Włoch nie było, a tylko działanie Samodzielnej Kompanii # 6 troop 10IA Commando.

    Kompania nasza została przydzielona rozkazem Naczelnego Wodza do II Korpusu, jako oddział nie należący do korpusu, z ludźmi którzy nie przeszli przez trudny okres syberyjski. Samodzielna złożona była z ochotników brygady podhalańskiej i innych oddziałów stacjonowanych w Szkocji. Chyba 60% to emigranci z Francji, Belgii a nawet Argentyny, Brazylii, USA, oraz z Palestyny - reszta to “turyści” gen. Sikorskiego - uciekinierzy z Polski.

    W odróżnieniu żołnierzy należących do Korpusu, wyczerpanych przeżyciami sowieckimi, komandosi byli w najlepszej możliwej formie fizycznej - weterani września, Norwegii, Francji i Włoch. Dlatego też martwiliśmy się, jak żołnierz bez odpowiedniej zaprawy fizycznej mogą iść do tak trudnego zadania, którego nie udało się wykonać Amerykanom, Nowozelandczykom, Hindusom, Gurkom i najlepszym oddziałom Armii Brytyjskiej.

    W taki sposób los nas związał się z II Korpusem. Pierwsza nasza akcją było natarcie na Monte Cassino w rejonie walk 5 Dywizji. Po załamaniu się natarcia, chodziło raczej o podniesienie ducha - wykonanie brawurowego natarcia na Colle San Angelo. Stworzono grupę majora Smrokowskiego i przydzielono nam szwadron szturmowy 15 Pułku Ułanów Poznańskich. Major wybrał bardzo trudną, skalistą drogę poprzez Castellione Monte Cairo i dostaliśmy się na Widmo... Niestety z ułanów został tylko podchorąży Wachulka z resztą swego plutonu. Oczyszczaliśmy Widmo w walce wręcz bez żadnego trudu i wykonywaliśmy natarcie na Colle San Angelo, lecz tu musieliśmy przejść przez tak zwaną “dolinę śmierci” - amfiteatr pod doskonałym ostrzałem Niemców, dobrze zamaskowanych w skałach jak i w wykutych bunkrach. Jednak w połowie stoku zabrakło nam oddechu i zatrzymaliśmy się, co było dużym błędem.

    Tu muszę zdradzić małą tajemnicę - gdy zapadliśmy pod prawie śmiertelnym ogniem Niemców bez możliwości ukrycia nawet głowy, trzeba było być Władkiem Szablowskim, góralem, podhalańczykiem - dowódcą 4-tej drużyny - który "najpiękniejszą polszczyzną" podniósł nas do dalszego natarcia (Wojtek nigdy nie dostał Virtuti) - popełnił błąd, bo było jeszcze 3 oficerów do rozkazywania. Zdarza się i tak...

    Po zdobyciu małego Colle San Angelo zostałem dowódcą plutonu w sile 1+6 z początkowych 1+24... Oczyszczaliśmy małe Colle San Angelo pomimo oporu niemieckiego i powoli dobieraliśmy się do ostatniego punktu 601 - dużego Colle San Angelo.

    17 maja znalazłem się w ciekawej sytuacji. Ranny w płuca został Zenon Kaszubski z 1-szego plutonu i należało go jak najszybciej ewakuować. Podjąłem się tego zadania - wywiesiłem na swoim Tomygunie białą szmatę i wstałem. Niemcy ku mojemu zdziwieniu, strzelali koło mnie i mieli rację - byłem uzbrojony w swój nóż komandoski. Po odczepieniu noża wziąłem na plecy Zenona i odstawiłem go na Widmo. Miałem na tyle wiadomości medycznych, że mu rozcieńczonym śliną bisquitem zalepiłem ranę co go uratowało od śmierci.

    Muszę tu wspomnieć o żalu który mam do zaopatrzeniowców - a przecież to byli koledzy. Otóż banki po benzynie wypełnili wodą bez uprzedniego wypłukania - taki coctail nie jest zbyt pitnym nawet dla osoby, która w ustach nie miała wody przez 3 dni. Jednak chwyciłem za tą bańkę i co to za przyjemność jak woda płynie po brodzie i piersiach a... efekt jest późniejszy ale pragnienie zaspokojone.
    Tu muszę się też przyznać do wykroczenia - gdy Niemcy do mnie nie strzelali, ja w noszach przemyciłem na Colle San Angelo pełną bańkę Monte Cassinowego coctailu (bez lodu).

    18 maja po wykonaniu zadania Samodzielna schodzi na odpoczynek w stanie 3+ 18.
Jeszcze jedno małe wspomnienie... 17 w nocy dociera do nas podchorąży Boguś Król z pełnym plecakiem doskonałości, a jako przyjaciel dla mnie osobiście przyniósł butelkę rumu a drugą dla kompanii. Dostaliśmy po łyku tego rumu, a ja swoją częściowo wypiłem ze swoim plutonem a resztę ze skruchą oddałem majorowi dla reszty kompanii (nie było tego za dużo).
Dziś po 55 latach zostały wspomnienia no i.....melodia "
Czerwone maki....

Henryk Jedwab, 11 kwietnia 1999 roku.

NOCNA FILOZOFIA Henryka Jedwabia

      Czasami w nocy, czy nad ranem, zaczynam rozmyślać nad przeszłością, tak jak większość starszych ludzi. 
Mogę popatrzeć na swój żywot i podzielić go na parę okresów, z których każdy pozostawił na mnie swoje ślady. Tak jak ja to teraz widzę, każdy okres wpłynął na mój charakter i wprowadził duże zmiany. 
      W życiu moim mogę wydzielić następujące okresy:
      1. Młodość
      2. Lata wojny
      3. Powojenne przygotowanie moralne i fachowe do samodzielnego życia
      4. Emigracja, okres pracy i wyrabianie sobie pozycji w nowym otoczeniu
      5. Emerytura
      Każdy okres wymagał dostosowania się do specyficznych warunków. Zaczynając od swojej młodości, muszę przyznać, że należałem chyba do tzw. "złotej młodzieży". W tej grupie moje życie w porównaniu z wieloma kolegami, było jak dziś na to patrzeć, bez żadnej myśli przewodniej. Był to okres przeżycia i brania tyle przyjemności na ile czas pozwalał, bo moje warunki finansowe były dobre. W szkole wymagano dużo dyscypliny, ale my mogliśmy sobie pozwolić na jej obchodzenie. W moim przypadku w tym okresie to było zajmowanie się czynnie sportem, miłostkami, spędzanie jak najmniej czasu nad książką szkolną. Od najmłodszych lat lubiłem lekturę i dużo czasu nad swymi książkami spędzałem. Mieliśmy w Kaliszu bardzo dobrą bibliotekę. Szkoła zasadniczo uczyła nas dyscypliny i współżycia z kolegami. Dom dawał nam wychowanie. Wszystko, co potrzebowałem miałem w domu. Ubranie u najlepszego krawca, buty robione na zamówienie. Pamiętam, że takimi "lakierkami" grałem raz w piłkę nożną w pobliżu budynku starostwa i przy okazji poszło parę szyb. Gdy przyszła zawezwana policja, najbezpieczniej było przyjąć odpowiedzialność na siebie, bo mogłem pokazać "lakierki" popękane z kopania. Gdyby to był inny kolega, byłyby kłopoty, a ponieważ to byłem ja, więc Pan Komisarz zdecydował, … że porozmawia z moim Ojcem. Rozmowa z moim Ojcem była krótka, po prostu stwierdził, że jestem rozpuszczonym przez Matkę łobuzem. Innym razem wraz z bratem postanowiliśmy zjechać kajakiem z tamy koło byłej elektrowni. Naturalnie, że to się skończyło wywrotką, a my spokojnie kajak zostawiliśmy na brzegu i poszliśmy do mieszkającego w pobliżu kolegi, wysuszyć się, nie zdając sobie sprawy, że policja została wezwana i po numerze na kajaku doszła do naszych nazwisk i zameldowała rodzicom przyjemną wiadomość, że synkowie prawdopodobnie się utopili, ale ciał jeszcze nie znaleziono. Koniec afery był dla mnie bolesny, bo po powrocie do domu Ojciec zamiast się cieszyć naszym "zmartwychwstaniem" zdecydował się wytłumaczyć "fizycznie" i to starszemu synowi, ponieważ w jego pojęciu byłem odpowiedzialnym za młodszego brata. 
      Różnych wypadków było mnóstwo i pomimo że wszyscy uważali mnie za zdolnego i inteligentnego młodzieńca zajęło mi to 10 lat "studiów" gimnazjalnych. Dopiero na maturze okazało się, że mogłem dostać najwyższy stopień z matematyki, jak i z języka francuskiego, ale być może za przyczyną, że bardzo lubiłem swojego matematyka prof. Gębickiego i nauczyciela francuskiego Goldwassera. Byłem także dobrym w historii, ale znowu profesor polskiego nie wykazywał mi żadnej sympatii i oblał mnie na maturze jak mi przyrzekł, twierdząc, że mu na dłoni prędzej wyrośnie pelargonia, niż zdam maturę. Ale jak się okazało w następnym roku dał zero profesorowi z Uniwersytetu Poznańskiego, który pisał moje domowe wypracowania, naturalnie za odpowiednim wynagrodzeniem i dzięki niemu decyzją władz wyższych na maturze egzaminował mnie dyrektor Fabrycy. Pytanie było przesłane z kuratorium i maturę uzyskałem. Wydaje mi się, że utrzymuje polszczyznę, język i jego kulturę przez minione 63 lata. 
      W okresie dojrzewania miałem poza szkołą nauki specjalne. Ponieważ w domu naszym w ogrodzie był Żydowski Letni Teatr, miałem więc styczność z jego artystkami, które włożyły trochę wysiłku w moje wyszkolenie seksualne. Jednej rzeczy, której nie udało im się dokonać to było nauczenie mnie żydowskiego, no, ale dałem sobie radę w życiu i bez tego języka. Na posiadłości naszej była też knajpa Wypiszczyka, z kabaretem i bardzo przystojnymi tancerkami. 
      Inne moje wykształcenie poza szkolne to była wódeczka, która moje małe grono kolegów bardzo lubiło, bo wydawało się, że daje to wartość męską i świadczy o naszej dojrzałości. I tu miałem pewnego dnia dyskusję z Ojcem, który w biurku swoim dla celów leczniczych miał butelkę chyba najlepszego koniaku, a więc postanowiłem tym koniakiem podzielić się z Ojcem. W swojej głupocie po skosztowaniu tego płynu, żeby zatrzeć swoje przestępstwo dolewałem naturalnie herbatę żeby utrzymać zarówno kolor i poziom w butelce. Któregoś dnia Ojciec wezwał mnie do swojego gabinetu i z bardzo surową miną powiedział, że ma ze mną do porozmawiania na bardzo poważne tematy. Nie mogłem się domyśleć, o co chodziło, ale po wstępie jako człowiek biznesu doszedł do sedna i z surową miną powiedział, że widzi że lubię koniak ale nie wie dlaczego marnuje tak doskonały trunek herbatą, co uważa za grube przestępstwo. 
      Następnym okresem gdzie już nie było specjalnych przywilejów dla "złotej młodzieży" była szkoła podchorążych. Jako ochotnik miałem prawo wyboru miejsca. Pomimo, że wybrałem Szczypiorno, znalazłem się w Brześciu nad Bugiem. Jak patrzę na dzisiejszą młodzież to muszę przyznać, że są bardziej dojrzali. My zasadniczo byliśmy jeszcze tylko chłopcami. W Szkole Podchorążych nie sprawiał mi żadnych trudności wysiłek fizyczny. Ze względu na moje walory zostałem przydzielony do plutonu ciężkich karabinów maszynowych, gdzie wymagania były dość wysokie. 
      Tu musze się cofnąć, ponieważ jedyna wisząca nade mną chmurką był fakt, że byłem jak uważałem wyznania mojżeszowego, a raczej duża większość społeczeństwa uważała mnie za Żyda. Dopóki byłem w szkole i w Kaliszu jakoś to do mnie nie dochodziło, chociaż raz w szkole kolega wypomniał mi moje pochodzenie i z żalem rzuciłem go na biurko. Jednak nie za to że mnie wyzwał od Żyda, tylko za to, że powinien pamiętać, że Matka jego była także jak i moja Żydówką. W Szkole Podchorążych to pochodzenie było mi dość często wytykane. W niedzielę, gdy kompania szła do kościoła my byliśmy rozkazywani do wystąpienia i wysyłani do porządków koszarowych. Szkołę ukończyłem i miałem chęć, a raczej Rodzice zdecydowali, że mam iść na medycynę. Zostałem zapisany i przyjęty na Uniwersytet Warszawski. Mój pobyt na nim nie trwał zbyt długo, bo był to okres, że Żydzi musieli siedzieć po lewej stronie, a oporni byli skazani na codzienne bijatyki. W efekcie Mama zdecydowała, że z Jankiem moim bratem będziemy studiowali we Francji. Studiowaliśmy w Nancy, ale nauka nie trwała długo, ponieważ zostałem wezwany do swojego 84-tego pułku Strzelców Poleskich w 30-tej Dywizji Piechoty z którą znalazłem się koło Wielunia nad Wartą. Tutaj zaczyna się okres drugi, czas wojny. Dywizja nasza, po 11 dniach prawie, że przestała istnieć. Mój pułk poniósł ciężkie straty. Te 11 dni walk przekonały mnie, że mogę opanować naturalny w człowieku strach i wykazać się walorami, które przyjmujemy za bohaterstwo, chociaż jest to tylko opanowanie nerwów. W moim wypadku nie mogłem sobie pozwolić na najmniejsze wahanie w walce, bo wydaje mi się, że gdyby to okazał jakikolwiek z moich kolegów nie byłoby komentarzy, a ja przy jakimkolwiek załamaniu byłbym osadzony jako Żyd, który zawsze był uważany za tchórza. Była to więc dla mnie pierwsza próba, że pomimo wychowania w wygodnych warunkach musiałem zdać egzamin w bardzo ciężkich momentach. W pierwszym dniu walki mój dowódca wyraził słowa uznania za okazanie "zimnej krwi" nie zdając sobie sprawy, że na widok nacierających Niemców straciłem mowę. Zamiast wyuczonego rozkazu dla karabinu maszynowego, w ostatnim momencie, kiedy Niemcy już byli prawie, przed nami wydusiłem z siebie "OGNIA" (tyle o wykazaniu po raz pierwszy zimnej krwi). Dalszy ciąg to normalnie znany okres barbarzyństwa niemieckiego, bo łatwiej jest wykazać się "bohaterstwem " nad bezbronną ludnością wybijając ją czy to z powietrza, czy też rozstrzeliwując. W mniejszym stopniu ten terror był stosowany po złamaniu się obrony Francji, z tym jednak wyjątkiem, że Francuzów nie mordowali tak jak Polaków, Żydów a później Rosjan. 
      W kampanii polskiej w tłumie uciekającej na południe i wschód ludności cywilnej, 27-go września znalazłem się na granicy polsko-rumuńskiej i pomimo zimnej wody w Prucie pod ogniem "przyjaznych" Bolszewików wylądowałem w Rumunii. Po pewnym czasie wytchnienia, mózg mój zaczął pracować. W tym momencie dojrzałem zupełnie, zdając sobie sprawę, że jestem sam i bez grosza, że nie mogę liczyć na rodziców, że przyślą mi jakieś pieniądze. Byłem w lepszej sytuacji, ponieważ mówiłem biegle po francusku no i byłem obznajomiony z życiem zagranicą. Po dokładnym rozejrzeniu się już jako człowiek, który może liczyć tylko na swój spryt, widząc co się dzieje doszedłem do wniosku że nie można liczyć na nasze władze. Z 3-ma kolegami już pod moim wpływem ruszyliśmy w świat. Bez grosza przy duszy, czasami na piechotę, czasami bez biletu w pociągu, przeważnie kradnąc na polach dostępną żywność. W rekordowym czasie znaleźliśmy się w Triescie mając po drodze sporo dziwnych przeżyć. W Jugosławii było wielu otwarcie popierających faszyzm niemiecki, a wiec trzeba było stale uważać, chociaż przyznać trzeba że część Jugosłowian było innego zdania i nam wskazywali tych których trzeba się wystrzegać czy poprostu "spławić". Włosi nawet pod Musollinim byli nam bardzo pomocni i szybko znaleźliśmy się w leżącym na południu Francji obozie Camp de Carpiegny. Zaczęła się kariera francuska i otwarcie oczu że trzeba było być idiotą żeby na nich liczyć. Okres dziwnej wojny, znudził się Niemcom i postanowili ta zabawę skończyć. Znowu znalazłem się w akcji, ale już jako doświadczony żołnierz wykorzystując moja druga szkolna fachowość, działka ppanc. W tym wypadku 25 mm, którymi można było polować na kuropatwy, a nie na czołgi niemieckie. Kampanię francuską ukończyłem chwalebnie, nawet bez odpoczynku znalazłem się w obozie jenieckim, z którego po 8 dniach udało mi się "zrezygnować". Znowu problem, co dalej? Efekt, droga przez Pireneje do Hiszpanii i po wielu przygodach Lizbona, Gibraltar i w końcu Anglia. Po przeżyciach ostatnich miesięcy doszedłem do wewnętrznego postanowienia, że liczyć mogę tylko na siebie, wiec bez żadnych porozumień ze swoimi władzami, z którymi byłem raczej w nieporozumieniu, tym razem nie jako Żyd (ponieważ papiery nasze znikły, zachowałem swoje żydostwo dla siebie), ale jako zwolennik marszałka Pilsudskiego, kiedy Armia Polska w Anglii szczerze mówiąc była pod pełnymi rozkazami Gen Sikorskiego, który należał do narodowców, a wiec czas było zmienić powietrze i wstąpiłem do SOE. Najpierw chciałem wrócić do Polski, żeby pomoc także rodzicom, ale pułkownik z naszej "dwójki" odradził mi tego powrotu twierdząc, że długo bym nie miał szansy na przeżycie i skierował mnie do pułkownika Burkharta do SOE. Znowu Francja powrót i w 1942 wstępuje do Samodzielnej kompani Commando 6th Troop # 10 IA Commando. Z tą jednostką jestem prawie do końca, chociaż pod koniec wojny wskutek strat przestaliśmy istnieć i z resztek przeszkoliliśmy się na zmotoryzowany batalion Commando, w którym byłem dowódca plutonu rozpoznawczego. Znowu mała dygresja, bo zasadniczo ze swoim doświadczeniem powinienem zostać d-cą kompanii, ale mjr Smrokowski, który mnie nawet lubił, ale do pewnego stopnia, bo jako endek nie mógł zrozumieć, że Żyd może tez być oficerem i dobrym dowódcą. Koniec wojny, powrót do Anglii. Demobilizacja i przejście do cywila. 
      Ten okres wojenny muszę zaliczyć do okresu pełnego przekształcenia swojego charakteru, udowodniłem przed samym sobą, że jeśli podejmę się czegoś to wykonam. Przeszkolenie Commando dało mi w życiu potrzebna agresywność i szybkość podejmowania decyzji. W tym okresie miąłem dużo sukcesów osobistych i te walory pomogły mi w ustaleniu swojego trzeciego okresu znowu ciężkiego z początku, ale pełnego sukcesów w dalszym okresie. 
      Cofnę się na chwilę, bo po wojnie zrobiłem jeden z kroków, który także wpłynął na moja przemianę. W 1946 roku ożeniłem się z najbardziej wartościową partnerką, która była moja podporą w walce o miejsce w nowym świecie. Przed demobilizacja urodziła się nam córka, która była dla nas największym skarbem. Irka, żona moja, była Sybiraczką, a później komendantką w 317 Kompanii Transportowej w II Korpusie. 
     Znaleźliśmy się w trójkę na terenie Anglii, gdzie poszukiwanie miejsca do zamieszkania było o wiele trudniejsze. W końcu znaleźliśmy sobie pokój, do którego szły sadze, ze wszystkich kominów na naszej ulicy. Jak każdy zdemobilizowany Polak mogłem dostać pracę, którą otrzymałem w fabryce w moim wypadku u jakiś bardzo dalekich krewnych. Tu szczęście dopisało, bo będąc u nich na kolacji (wydaje mi się, że specjalnie zorganizowanej) spotkałem profesora z Uniwersytetu w Leeds, któremu opisali moją wojenną przeszłość i zmusili mnie do pójścia na Uniwerek. Pomogła mi służba w Armii Angielskiej, której zdemobilizowani żołnierze mieli kredyty za wysługi wojenne. Okazało się, że powinienem być na Uniwersytecie już w 1945/6 roku. Ponieważ ci dalecy krewni byli w branży tekstylnej, więc mój wybór był tekstyl, a nie medycyna, którą zacząłem przed wojną. Studia 5-cio letnie zrobiłem w 3 lata. Nie była to sprawa lekka. Język i mózg po latach wojny nie był zdolny do wysiłku umysłowego i musiałem kształcić na nowo zdolność zapamiętywania. Wakacje spędzałem pracując bezpłatnie w różnych działach produkcji tekstylnej. I tak po 3 latach z drugą lokatą na moim wydziale dostałem stopień inżyniera i wstęp do tej trzeciej fazy życia. 
      Zdecydowaliśmy się z żoną na emigrację. Irka miała strach przed Bolszewikami, których codziennie spodziewała się napadających na Anglie. W 1947 roku przyjąłem obywatelstwo brytyjskie, a Irka przez małżeństwo także. Z wielu możliwości wybraliśmy wyjazd do Kanady, co wtedy nie uważało się za emigracje, jako że byliśmy obywatelami Imperium Brytyjskiego. Po wyzbyciu się wszystkich pieniędzy na przejazd, w 1950 roku znaleźliśmy się w Kanadzie z sumą 44 dolarów przy duszy. 
W wieku 32 lat znalazłem się w nowym kraju. Szczęśliwie z dyplomem angielskim i tak rozpoczęła się kariera inż. Henryka Jedwaba. Po pierwszej pracy jako główny chemik w fabryce dywanów postanowiłem i podjąłem decyzje, że muszę sobie wybrać specjalność i iść w tym kierunku. Wybrałem sobie specjalność trudną: Product Development (rozwój produktów). Specjalność ta wymagała szerokich wiadomości technicznych oraz analizy rynku. Okres w którym podjąłem swoją karierę był właśnie okresem przemiany. Dotychczas produkty na rynku były produktami czysto fabrycznymi, był to okres ekonomii produkcji. Fabryka decydowała co będzie produkowała, a sprzedaż musiała to rozprowadzić na rynku, ale ta ekonomia po wojnie zaczęła ulęgać zmianom na tak zwaną ekonomię marketingową. Polegało to na analizie potrzeb rynkowych i te potrzeby musiały być zaspokojone. Marketing polegał na analizie rynku i wykonaniu produktu wymaganego przez rynek. W czasie wojny ludność zadowolona była, że coś mogła na siebie włożyć. Obecnie zaczęła szukać czegoś świeżego. 
      Żeby mięć sukces w tym kierunku specjaliści musieli zrobić analizę potrzeb i tutaj wchodził następny element. Kto mógł wejść na rynek z nowym, czy też ulepszonym produktem przed konkurencją. W tej gałęzi udało mi się być jednym z czołowych fachowców i dzięki temu byłem zawsze potrzebny i mogłem dzięki temu dyktować swoje własne warunki. 
      Po pracy w dywanach doszedłem do wniosku, że pora iść ku swojemu celowi. Zacząłem prace w Canadian Celanese. Początkowo jako technolog, a wkrótce byłem dyrektorem technicznym odpowiedzialnym za 4400 krosien i 500. 000 yardów produkcji tygodniowej. To otworzyło moje wejście w dalsze sukcesy. Po 4 latach byłem asystentem vice-prezydenta i odpowiedzialny za nowe produkty oraz ulepszanie technologii. W okresie tych 4 lat potroiłem swoja gażę. W Celanese byłem odpowiedzialny za wprowadzenie produkcji dywanów robionych nowym systemem "needle punching". 
Następna praca to Dominion Textiles. W firmie tej wprowadziłem i rozwinąłem dział materiałów dla użytku kobiecego. Wprowadzenie mieszanki z lnem, polegający na cięciu lnu do długości rayonu. 
      Ponownie wróciłem do Canadian Celanese objąłem fabrykę gdzie rozpoczęliśmy produkcje kocy elektrycznych. Celanese przejęła fabrykę po bankructwie. W ciągu 6 miesięcy miałem ją w pełnej produkcji. 
      Postanowiłem zmienić pracę i wstąpiłem do Canadian Industries LTD pracując najpierw w laboratoriach nad poszukiwaniem dróg do użycia poliestru Tutaj rozpoczął się największy moim zdaniem sukces, wprowadzenie na rynek poliestru w formie ciętej, w mieszankach z bawełną i wełną jak i rayonem. W pewnym momencie nawet przeszedłem do rozwoju tego włókna w formie ciągłej, ale przygotowanej przez teksturyzacje (textured yarns). Wprowadziliśmy na rynek tak zwaną cremplinę jeden z największych sukcesów nowych tworzyw tekstylnych. Jeśli chodzi o "cremplinę" i materiały z włókna tekstu ryzowanego stałem się jednym z najlepszych ekspertów na terenie Ameryki Północnej. 
      W 1970 r. wykorzystując już wyrobioną opinię rozpocząłem pracę samodzielną jako doradca i dostałem z miejsca kontrakt w największej światowej fabryce tekstylnej JP Stevens w USA. W firmie tej odpowiadałem za poliester "cremplina". 
Swoją firmę konsultacyjną prowadziłem przez lat 13 do emerytury, pracując w USA, Kanadzie, Australii i w Europie. W latach 1978-1983 byłem także profesorem półetatowym, ucząc na college'u materiałoznawstwa tekstylnego i marketingu
I tak w roku 1983 dochodząc do dojrzałego wieku 65 lat, pomimo nacisku na pozostanie doradcą nawet na najdogodniejszych warunkach, doszedłem do wniosku, że po latach trudnych -1939-1947 wojna, 1947. 1950 studia i 1950 1983 praca należy mi się wygodny fotel z psem na kolanach. 
      W 1978 r. spotyka mnie największa tragedia życiowa, śmierć mojej żony i zarazem najlepszego przyjaciela. Nawet w tym momencie nade mną czuwała zostawiając po sobie naszą córkę, człowieka nie spotykanego w czasach dzisiejszych, która się mną opiekowała uczyła gotować oraz prowadzić dom. Dziś, gdy już jestem dobrych 17 lat na emeryturze stworzyła także warunki, że nie łatwo mnie namówić na odejście w miejsce wiecznego spoczynku. 
       Lata emerytury to powrót do książki, zajmowanie się domem i po ochłonięciu po śmierci żony, czas zacząłem spędzać na rekreacjach kobiecych, zawsze tłumacząc swoim partnerkom, że w moim życiu na pierwszy miejscu jest moja Mama drugie to Irka a trzecie to Myszka. Poza tym podjąłem hobby, o którym już myślałem w latach pracy i zacząłem zajmować się tkactwem ręcznym, dla Myszki i moich przyjaciół.
      W roku 1991 po upadku ZSRR postanowilem że mogę pomóc w krajach dotychczas pod jarzmem sowieckim. Zgłosiłem się do CESO (Canadian Executive Service Organisation) a później do Maharashi Earth Development i do 1996 roku jako ochotniczy konsultant, czy tez doradca, wykonałem 24 projekty w Polsce, Litwie, Estonii, Rosji, Czechach, Kazakstanie, Kiregistanie, Uzbekistanie, Turcji i w Chinach. Pracowałem nad organizacja fabryk na modę amerykańską wprowadzające kontrolę jakości, budżetowanie, kosztorysy i nowe metody marketingu. Żadna z fabryk po moich projektach nie została zamknięta, mimo, że takie były plany. Od 1996 po Chinach, rozpocząłem 3-cia fazę emerytalną, tzw. słodkie życie.

FILOZOFIA NOCNA NA TEMATY WOJSKOWE

      Jakoś do mnie dotarło, że kiedyś byłem w wojsku. Dlaczego z taka organizacja się związałem?
      Odpowiedź prosta, w Polsce przed wojna był ogólny pobór w wieku lat 21, a więc jak ktoś nie chciał studiować i nie był ułomnym szedł do wojska. Ale nie nad tym się zastanowiłem. Myśli moje szły ogólnie o wojsku, bo jakby nie było służyłem w paru rożnych armiach Dziwnym trafem wojsko dzieli się na dwa rodzaje: armia zawodowa i rezerwa. W Polsce zawodowymi byli tylko oficerowie i podoficerowie. W Anglii, Kanadzie i USA są zawodowi także szeregowi. Tutaj pamiętam angielskie powiedzenie "jaka jest różnica między oficerami zawodowymi i rezerwy?" Pierwsi służą ojczyźnie względnie królowi, a drudzy bronią ojczyznę czy też króla (w armii angielskiej czy tez kanadyjskiej przysięga jest składana królowi a nie ojczyźnie). Co kraj to obyczaj.
      Osobiście z obserwacji własnej i to prawie 17-sto letniej służbie dodam, że z wyjątkami jest szalona różnica w IQ (ilorazie inteligencji) między jednymi a drugimi. Czasami wydawało mi się, że IQ oficerów zawodowych z wyjątkiem służb specjalnych np. służby zdrowia nie przewyższał cyfry ostatniego pułku w którym służyłem. Mam nadzieje, że nie ze względu na IQ, ale służyłem w 84 p. p. (tutaj mała dygresja a propos służby medycznej… nasz doktor pułkowy znał tylko dwa lekarstwa: aspirynę i jodynę). Prawdę mówiąc spotkałem także wielu oficerów służby stałej o bardzo wysokim poziomie inteligencji, prawdopodobnie dostali się do wojska ze względów rodzinnych czy tez finansowych. W wojsku pensja była zapewniona. 
      Miałem kiedyś dyskusje ze swoim dowódcą oficerem służby stałej, który pod koniec dyskusji zapytał się "Czy Ty mnie bierzesz za idiotę" musiałem mu odpowiedzieć, że wojskowo dopuszcza się tylko dwie odpowiedzi: "tak jest panie majorze", względnie "ku chwale ojczyzny…". Był to oficer bardzo zdolny, jeden z najlepszych liderów, ale jego cala wiedza to była wyłącznie wojskowa.
      Pamiętam także i inny wypadek. W Szkocji wojsko nasze składało się przeważnie z inteligencji i emigrantów, robotników rolnych, górników a także grona studentów. Miałem drużynę z samych podchorążych, ale najstarszym był sierż. podch. Hoja, baletmistrz i ochotnik z Australii. Z rana wpadł oficer służbowy i złapał nas na spaniu pomimo pobudki. Podchorąży Hoja grzecznie go przywitał "szacunek panie poruczniku" za co został "objechany" przez pana porucznika służby stałej mnie się szacunek nie należy, mnie się baczność należy"!
      Kiedyś w Egipcie prawdopodobnie w 1942 roku kpral podchorąży (były profesor medycyny) kompletnie "zreperował" bardzo ciężko rannego generała angielskiego. Poskładał mu kości pozszywał i generał po paru tygodniach wrócił cały do swojego oddziału. W międzyczasie jego oficerowie zaprosili pana Profesora do kasyna oblać jego nadzwyczajne zdolności. Okazało się jednak, że pan profesor był tylko kapralem, co prawda podchorążym, no i angielscy oficerowie nie mogli zrozumieć, że sanitariusz ma prawo operować. Zostało wyjaśnione, że to jest profesor, ale rezerwista, więc musi odbyć drogę służbowa do stopnia oficerskiego. Nie wiem na jakim poziomie były dalsze rozmowy, ale w krótkim czasie wszyscy lekarze w Armii Polskiej na Zachodzie zostali mianowani porucznikami. Będąc sam rannym byłem już "naprawiany" przez oficera lekarza, a nie "sanitariusza".
      W lotnictwie polskim było bardzo dużo pilotów mających nawet wysokie stopnie oficerskie angielskie na rękawach, a na klapach skromne stopnie polskich podchorążych. Taka to już była specyfika Armii Polskiej. Osobiście w SOE jako skoczek byłem w stopniu angielskiego kapitana. W armii angielskiej stopnie były raczej funkcyjne. Ja znowu osobiście miałem w Armii Polskiej upodobanie do stopnia porucznika, który był tym, który oficjalnie nazywany był "mister" - panem, reszta to byli "sirs". 
W armii angielskiej trzonem szkolenia byli podoficerowie, a oficerowie byli uważani za "leaders" - przodujących, dowodzących. U nas obydwie grupy szkoliły, z tym, że oficer był już prawie jak Pan Bóg. Pewnego pięknego dnia na ćwiczeniach, a było to już w commandosach kazałem postawić rkm pod drzewkiem, a sami rozłożyliśmy się obok. Przyszedł pan porucznik i mnie objechał, dlaczego rkm tam leży. Z zimną krwią orzekłem, że to dla zaskoczenia, że ja wiem, że według regulaminu stanowisko powinno odpowiadać pięciu warunkom, ale o tym wiedzą też i Niemcy, a ja jestem rezerwistą i stawiam broń tak jak mi na to pozwala to trochę rozumu, który jeszcze mam. Chyba dostałem za to parę minusów. Jakoś w rok potem jestem w akcji i postanowiłem wbrew regulaminowi postawić rkm i żołnierzy poza czujką poniżej horyzontu. Mój rkm nie odpowiadał żadnym warunkom. Niemcy nie widząc nic na szczycie śmiało prują przez ten horyzont i są pięknie widoczni przy księżycu i właśnie moim rkm-em, na tej pozycji, za którą w Szkole Podchorążych można było stracić nawet i stopień, zostali ładnie skoszeni. Koniec, bo to jest właśnie różnica pomiędzy ilorazami inteligencji.
     Jedną ze specyfik armii polskiej do której trudno się było przyzwyczaić, to są awanse powojenne. I tak jeden z moich kaprali, który wojnę przewojował również w armii niemieckiej jest już teraz kapitanem. Mój d-ca plutonu pułkownikiem. Całe szczęście, że ja skończyłem wojnę jako porucznik, a teraz w cywilu jestem jednym z członków, czy to British Commando Association czy tez camrade w Canadian Legion, ale w naszym Stowarzyszenie Polskich Kombatantów to trzeba się zastanowić mocno, jakiego tytułu użyć, bo może już być oficerem były żołnierz, który jak w Polsce było określane "nie czytaty nie pisaty". Osobiście w SOE byłem kapitanem.

Henryk Jedwab, Asnykowiec 2001

 Powered by Microsoft BackOffice LOGO MS INTERNET EXPLORERFPCREATED.GIF (9866 bytes)


Twórcą i sponsorem stron internetowych Ziemi Kaliskiej  jest firma rodzinna - Zakład Informatyki i Elektroniki MIKROSAT,
62-800 Kalisz, ul. Sułkowskiego 2, tel. (0-62) 7671842 w osobach Krzysztofa Płocińskiego  
- właściciela, oraz dzieci: Mateusza, Szymona i Marii Płocińskich, e-mail: kplocinski@mikrosat.com.pl.

 Wszystkie opublikowane materiały można wykorzystywać w każdy godny sposób pod warunkiem podania źródła.
Š 1996-2001 by Krzysztof Płociński i rodzina.