O ,,Meksyku'' przy Mariańskiej, czyli dzieje eleganckiej ulicy

str151.jpg (43616 bytes)      Ulica Najświętszej Marii Panny - dawniej Mariańska (dziś Rapackiego) - nazwana tak od patronki kolegiaty kaliskiej należy do najstarszych i najważniejszych ulic kaliskiego śródmieścia. Na szlaku handlowym Wrocław - Toruń stanowiła jego drugi, równoległy do ulic Wrocławskiej i Toruńskiej, odcinek. Dawna Mariańska była dłuższa i aż do lat dwudziestych zeszłego wieku ciągnęła się lekkim łukiem do miejsca, gdzie dziś stoi budynek Domu Towarowego.

      Budowało się przy niej bogatsze mieszczaństwo, kler z pobliskiej kolegiaty tudzież, już od XV w. okoliczna szlachta. W końcu XVIII stulecia Komisja Dobrego Porządku nakazała ją porządnie wybrukować, a w jednym z domów umieściła poczthalterię, albo inaczej, dom pocztowy (przeniesioną następnie, jak pamiętamy, na Toruńską). Ulica była gęsto zabudowana; przed pożarem w 1792 r. liczyła 390 domów, z czego prawie 374 stanowiły drewniane domostwa z zabudowaniami gospodarczymi. Nie należy się więc dziwić, że pożar znalazł tu dla siebie doskonałą pożywkę.

      Za czasów pruskich, na przełomie wieków, w okresie napływu obcego żywiołu narodowościowego, wśród właścicieli domów na Mariańskiej Zdecydowanie przeważały obce nazwiska. Stopniowo jednak, od połowy przeszłego stulecia, po Jaenklach, Kretschmerach, Bajerach, Seydlach, Frankenbergach, Beschonerach i Szliwych pojawiły się polskie nazwiska. Z okresu poprzedniego warto jeszcze odnotować, że u wylotu Poprzeczno Warszawskiej (dziś Chodyńskiego) posiadał kamienicę i plac Jan Karol Horning - prezydent miasta z czasów pruskich - który tak dobrze zapisał się w pamięci mieszkańców, że w uznaniu zasług dla Kalisza pozostał wybrany prezydentem również w trudnym okresie Księstwa Warszawskiego i początkach Królestwa Polskiego. Horning, oddany miastu całym sercem, nie dbał o własne interesy, tak że umierając w 1818 r. zostawił po sobie nie tylko pamięć, ale też i... długi, za które dom poszedł na licytację, co świadczyło najdobitniej, że z racji pełnienia ważnej funkcji profilów sobie żadnych nie przysporzył. Na tejże ulicy osiadł także Karol Wilhelm Mehwald - drukarz kaliski - wielce dla dziejów miejscowego drukarstwa zasłużony. Przybył on do Kalisza w 1798 r., a zmarł w 1824, przekazując drukarnię i piękne tradycje spokrewnionemu z nim Karolowi Wilhelmowi Hindemithowi. Syn Karola Wilhelma - Oswald Arno Hindemith - prowadził drukarnię na rogu Łaziennej aż do 1914 r. Po roku 1845 przeniósł się tu z rynku drukarz Maurycy Szindele. Na drugim rogu, od strony rynku, w początkach ubiegłego wieku, mieściła się jedna z kolejnych siedzib "wędrującego" magistratu kaliskiego.

      Kiedy w latach dwudziestych zeszłego stulecia utworzono plac św. Józefa, ulica utraciła na długości, ale zyskała na ożywieniu.

      Na rogu dzisiejszej ulicy Chodyńskiego stał hotel. Nie pierwszy w dziejach tej ulicy. Już z 1778 r. pochodzi wzmianka o austerii, czyli o zajeździe, sławetnego Maniszewskiego. W 1821 r. prosperował przy niej Hotel Warszawski, choć nie bardzo wiadomo, w którym punkcie ulicy. Jednakże najbardziej znanym hotelem był Hotel Berliński, z francuska zwany "Hotel de Berlin". Właścicielem hotelu był Ignacy Leśniewski, który w 1844 r. w specjalnym inseracie w ozdobnych ramkach pisał: "Za obowiązek sobie poczytuję zawiadomić JWWW i WW Panów, którzy raczyli położyć zaufanie goszcząc w "Hotelu de Berlin" w Kaliszu przy ulicy Maryańskiej pod numerem 102, iż takowy i nadal mą własnością i pod ogólnym nadzorem pozostaje: jedyne wyręczenie w obowiązkach zlecam memu zięciowi Janowi Emilowi Peszke, którego zarazem mam honor zarekomendować, pewnem będąc, że godnie odpowie swemu powołaniu...". I zaiste, pan Peszke godnie swemu powołaniu odpowiedział. Był to renomowany hotel, a sam właściciel cieszył się u gości dużym szacunkiem. Siadywali z nim panowie do kart, wina i politycznych - a jakże - dysput. Były też i konie, i powóz do wynajęcia, "każdego czasu na usługi''. Słynął też hotel z doskonałej kuchni. Pod koniec gospodarowania Peszkego, w 1892 r., prowadził ją szef kuchni krakowskiego Grand-Hotelu, podkupiony zapewne przez Peszkego za jakąś wysoką, lecz nieujawnioną sumę, i polecał "kuchnię polską, francuską, i rosyjską (obiady 4-daniowe po 50 kop, w niedziele i czwartki: flaki, każdy wtorek: kołduny litewskie)". Na użytek gości służba hotelowa załatwiała także wymagane przez ambasadę cesarsko-niemiecką paszporty zagraniczne, a granica była wszak tuż - tuż.

      W tymże hotelu w 1844 r. panowie Tuch i Fraenkel "Daguerrotypiści z Ramburga" wykonywali portrety i uczyli "zdejmowania tych obrazów". Trzydzieści lat później R. Music "fabrykant aparatów magicznych" oferował je "dla sztukmistrzów amatorów i dla dzieci". Tu także rozegrano mecz szachowy między pięcioma kaliszaninami a pewnym panem z Wieluńskiego. Wygrana 1000 rubli przeznaczona miała być jednak nie dla zwycięzcy, lecz na cele dobroczynne.

      Ale w hotelu Peszkego, dzięki postawie właściciela działy się daleko poważniejsze sprawy. Tu zbierano składki na rodziny pięciu poległych podczas patriotycznej manifestacji zorganizowanej w Warszawie na placu Zamkowym 27 lutego 1861 r. Tutaj też, korzystając z usług właściciela, Józef Oxiński - partyzant działający w Kaliskiem - szukał kontaktów z powstańczym komendantem miasta w 1863 r. Jak na ironię, w tym samym hotelu, w jednym z pokojów, żandarmi trzymali w zamknięciu nieszczęsnych "konspiratorów", będących w rzeczywistości przedstawicielami ugrupowania "białych" z kaliskiego, umiarkowanych, niechętnych walce zbrojnej, którzy zostali zdekonspirowani podczas swego zjazdu.

      W 1896 r. hotel zmienił właściciela. Przeszedł on w ręce małżeństwa Przybylskich, właścicieli restauracji usytuowanej po drugiej stronie ulicy. 0d chwili kiedy zostali właścicielami hotelu, rozpoczęła się jego "europeizacja". Hotel otrzymał nazwę "Europejski", dobudowano tu drugie piętro, całość pięknie odświeżono, założono światło elektryczne zamiast gazowego, a także zainstalowano w nim pierwszą w mieście windę. Tak zmodernizowany hotel miał 64 różnej wielkości pokoje, salę balową, palarnię i restaurację na parterze. Musiało się tu mieszkać wygodnie i dobrze, skoro urzędnik monopolu spirytusowego - Kołosow - mieszkał w hotelu równo 15 lat i któregoś dnia szczerze się za to odwdzięczył właścicielce. Otóż pani Przybylska wbrew przepisom, a na domiar złego dość ostentacyjnie, udzieliła jednemu z carskich prokuratorów z Warszawy informacji w języku... polskim, a nie jak nakazywano oczywiście, w rosyjskim. Została za to skazana sądownie na 1000 rubli grzywny z ewentualną zamianą na dwa miesiące aresztu. Dzielna niewiasta wybrała... areszt. Co to się wówczas działo w mieście! Aresztantkę demonstracyjnie odwiedzały tłumy gości hotelowych i miejscowych znajomych. Sprawa nabrała zgoła nieprzewidzianego wydźwięku. Wspomniany Kołosow, znający aresztantkę i skorych do przekory gości a jej wielbicieli, zdołał jakoś przekonać gubernatora Kaznakowa, znanego ze swej nieustępliwości wobec Polaków, że ze względów prestiżowych lepiej będzie tę upartą aresztantkę uwolnić, co też - ku uciesze samej zainteresowanej i jej przychylnych osób oraz ku znacznej uldze utrudzonego naczelnika aresztu - niebawem nastąpiło. Wiele lat później hotel przeżył kolejną demonstrację związaną z... Henrykiem Sienkiewiczem, który zamieszkał w nim podczas swego pobytu w Kaliszu. Tym razem miała ona jednak zgoła inny charakter i rzecz jasna obyło się bez aresztowań.

      Hotel Europejski jeszcze raz błysnął sławą. W nim to bowiem, w sierpniu 1914 r., po zajęciu miasta przez wojsko pruskie, stanął kwaterą osławiony major Preusker. Tu też, pijącego szampana w restauracji hotelowej w gronie swych oficerów i miejscowych bon-vivantów, zaskoczyła nieszczęsna dla miasta strzelanina. Stąd wyszły złowieszcze rozkazy. Tu też trwały pertraktacje z prezydentem Bukowińskim o kontrybucje, a w jednym z pokojów hotelowych trzymano zakładników: księdza Płoszaja, protojereja Siemionowskiego, podrabina Mosesa, fabrykanta Handkego, bankiera Mamrotha i innych. Efekt rozmów i rozkazów stąd wychodzących jest znany. Całe miasto poszło w gruzy, a wraz z nim ulica Mariańska, hotelu nie wyłączając.

      Ale nie z samym hotelem przecież związane było życie ulicy. Cofnijmy się jeszcze na chwilę o kilkadziesiąt lat, kiedy ulica przeżywała swój rozkwit. Panował tu szum, gwar, ożywienie, charakterystyczne dla reprezentacyjnych ulic na całym świecie. Na co dzień mieszkało przy niej kilku prawników; "osoba w wieku średnim" w domu introligatora Breita, zachęcała osoby "płaci żeńskiej do nauki francuskiego, niemieckiego, polskiego i muzyki na fortepianie". Prowadząca "Magazyn Strojów Damskich i kwiatów sztucznych" A. Chmielewska przyjmowała na naukę panny ("nawet dla przybyłych z prowincji (...) stół i stancja za pomierną cenę"). Porad udzielał dentysta J.M. Bernegger i znany doktor medycyny Adolf Szturm. W 1871 r. izbę felczerską prowadził Józef Turkiewicz, jedenaście lat później inny felczer Józef Szwartz otworzył praktykę na miejscu dawnego gabinetu weterynarza S. Szczerbińskiego. We własnym domu prowadził magazyn obuwia męskiego znany kaliski szewc W. Konotowicz, który rychło uruchomił swą filię w Sieradzu. W domu, gdzie mieściła się drukarnia Hindemitha, Julian Sowiński prowadził pod firmą "Artur z Warszawy" "arcymodny magazyn mody dla panów". Działało dwóch zegarmistrzów - Edward Dietrich i Klein. Ten drugi, wzorem warszawskim, umieścił w 1875 r. nad swym zakładem duży zegar wskazujący dokładny czas. Na rogu, przy rynku, po kantorze weksli Heimana, w 1882 r. otworzył "poszerzoną" firmę S. Gesang. Oprócz wymiany pieniędzy , papierów wartościowych i weksli prowadził też skład wyrobów tabacznych, polecając tytoń i cygara marek "Egiz", "Lamba" i "Esperance". Inny -handlowiec "cesarsko-ruski nadworny dostawca, patentowany Chemik z Pesztu" - Guttman Ries - oferował swe pomady, pasty, kremy, farby do włosów, środek na odciski i wytępienie myszy, much, pluskiew i wszelkiego robactwa w "Magazynie Mód" D. Poznańskiej. W domu szewca Konotowicza w 1874 r. miał swą kancelarię Alfons Parczewski. W końcu wieku zasłynął tu zakład krawiecki A. Gregowicza ("szycie garnituru męskiego w ciągu 12 godzin") oraz sklep kolonialny A. Nettyna, specjalizujący się w sprzedaży kilku gatunków chińskiej herbaty.

      W 1882 r., po składzie towarów łokciowych Goldsteina, urządził na Mariańskiej księgarnię Maksymilian Hoffmański. Księgarnia, prócz książek, sprzedawała nuty, atlasy, mapy oraz prowadziła prenumeratę prasy krajowej i zagranicznej. W tym samym czasie prosperował tu zakład litograficzny H. Hubnera - od 1881 r. wspólnika księgarza i drukarza, wspomnianego już Bronisława Szczepankiewicza. Trudne lata odbudowy nie sprzyjały rzemiosłu i handlowi. Większość dawnych firm, jak skład obuwia T. Sulecińskiego, który przeniósł się na Nowy Rynek i róg Ciasnej, szukała lokali w tych częściach miasta, które ocalały i teraz, kiedy śródmieście było w ruinie, zaczynały nabierać nowego znaczenia.

      W okresie międzywojennym na ulicę "weszła" polityka i to głównie jej PPS-owska odmiana. W 1921 r. znalazł tu lokal Związek Zawodowy Robotników Rolnych RP, później otworzyła swój sklep kolonialno-spożywczy Robotnicza Spółdzielnia Spożywców. Do 1931 r., w którym został przeniesiony na Strzelecką, działał tu Dom Robotniczy PPS z OM TUR i Radą Związków Zawodowych. Rzecz prosta, że poza spółdzielczym działał na ulicy również handel prywatny. Wymieńmy tu choćby znaną przed pierwszą, a i parę lat po drugiej wojnie światowej (choć wtedy już w innym miejscu) firmę A. Banaszkiewicza z przyrządami i materiałami fotograficznymi, mieszczącą się w domu, w którym ongiś znajdowała się drukarnia Hindemitha, na rogu Łaziennej.

      Po wyzwoleniu ulica uległa dalszym przeobrażeniom. Straciła przede wszystkim swoje znaczenie handlowe. Kilka prywatnych sklepików nie mogło konkurować ze swymi poprzednikami, a i handel uspołeczniony jakoś się tu nie sprawdził.

      W ostatnich jednak latach zaczął się jakby kształtować poprzedni, a zarazem nowy charakter ulicy. Salon "Desy" na rogu rynku, z meblami i bibelotami pamiętającymi czasy świetności ulicy, jest przypomnieniem upływającego na niej czasu. Podobną funkcję pełni antykwariat księgarski, gdzie nierzadko można zdobyć perełki bibliofilskie, z calisianami włącznie. Bardzo pięknie zamyka ulicę od strony placu św. Józefa nowa galeria sztuki Biura Wystaw Artystycznych. Czyżby z czasem miało tu powstać centrum kaliskiej bohemy? Firmowy natomiast sklep rzemieślników jest jakby kontynuacją charakteru dawnych sklepów z efektowną różnorodnością. Można tu też oprawić stare księgi, dawne pejzaże miasta i portrety swych prawdziwych i fałszywych antenatów w zakładzie introligatorskim Tontora. Współczesny jest tylko sklep ze sprzętem radiowo-telewizyjnym oraz Dom Chleba - sklep, w których udaje się nawet nabyć czasami świeże i chrupiące pieczywo, jakże jednak dalekie w smaku do wyrobów dawnych kaliskich mistrzów piekarniczych.

      Nie mogę jednak nie wspomnieć tu własnych przeżyć z burzliwej młodości. "Meksyk" - to nazwa potoczna, jaką nadano lokalowi klubu sportowego "Gwardia", mieszczącemu się w miejscu dawnego Hotelu Europejskiego. Trudno dziś odtworzyć klimat tamtych cotygodniowych i dochodowych (dla klubu naturalnie!) zabaw. Panowie "Mongoł", "Złoty Ząbek", "Wacek Wariat" i inni nadawali specyficzny, a przecież swojski styl zabawom, a panie "Zosia Akrobatka", "Igła", "Megalomanka" królowały w tańcach i nie tylko w tańcach, jako że często brały one w bijatykach, burdach i awanturach czynny udział przy akompaniamencie orkiestry, która, będąc zawsze nietykalna, nie przerywała nigdy swego koncertu. Brać klezmerska grała niezależnie od tego, co się działo na sali, bo za to im płacono, a ponadto w czasie pracy czuli się bezpieczni - takie wówczas obowiązywały reguły. Dzisiejsze dyskoteki to przedszkolne bale w porównaniu do "niewinnych" co tygodniowych zabaw organizowanych w "Meksyku". Dziś w gronie dawnych uczestników można już tylko powspominać, po latach dochodzić, kto kogo oraz za co wtedy bił, posprzeczać się, która z dziewcząt była lepsza w "boogie", a przede wszystkim wspomnieć rytm, szurgot nóg i taniec w różnym stylu, ale któremu wszyscy bez wyjątku się poddawali. I tak sobie czasami, spacerując Mariańską, popatruję na budynek dawnych hoteli i myślę, że takich zabaw już nie ma. I chyba nie będzie.