Katolicy, ewangelicy, prawosławni i masoni

str158.jpg (35510 bytes)      Jest to zapewne jeden z najmłodszych placów kaliskiego śródmieścia, jeśli nie najmłodszy. Wytyczony w 1818 r. na miejscu strawionych pożarem w 1792 r. zabudowań - szybko został zaakceptowany przez mieszkańców Kalisza. Splendoru dodawała mu nazwa - św. Józefa - którego imię nosi kaplica w kolegiacie N.M.P.

      Przez stulecia całe, bo już od XIV w., czyli od chwili przeniesienia godności kolegiaty z kościoła św. Pawła na Zawodziu na kościół N.M.P., a później przez wzniesienie z inicjatywy arcybiskupa Karnkowskiego zabudowań jezuickich - ta część miasta stała się jakby centrum wyznaniowym Kalisza. Obejmowało ono, prócz ulicy Kolegiackiej i będącej przedłużeniem dzisiejszej ulicy Chodyńskiego, także przejścia biegnące wzdłuż murów miejskich: dzisiejszą Parkową i równoległą do niej Farną, zwaną także Sitarską. Środek tak opisanego prostokąta wypełniły małe, drewniane lub w mur pruski budowane domki księży z kolegiaty, zamieszkiwane przez nich samych lub przez scholarów, a także przez osoby świeckie. Między domkami zgrupowanymi w kilka segmentów biegły wąskie, krótkie i wyboiste uliczki bez nazw. To właśnie te drewniane domki stały się pastwą wspomnianego wyżej. pożaru. Jakimś cudem wyszły z niego nietknięte kościoły z zabudowaniami, chociaż i one przeżyły - i wcześniej, i później - niewesołe chwile. W r. 1783 podczas rozbiórki przylegających do kolegiaty starych murów - przypuszczalnie dawnej galerii łączącej kościół z dworcem arcybiskupim - zawaliła się południowa ściana kolegiaty niszcząc m.in. ołtarze. Ocalało na szczęście sanktuarium z obrazem św. Rodziny w kaplicy św. Józefa. Miało to miejsce tuż przed planowanymi uroczystościami koronacyjnymi obrazu w związku z uznaniem go przez papieża Piusa VI za "cudami słynący". Takie okoliczności sprawiły, że nabożeństwo odprawiono w sąsiednim kościele pojezuickim, główne zaś uroczystości koronacji obrazu odbyły się po odbudowie kolegiaty w Zielone Świątki w 1797 r.

      Ale cóż tam pożar! Prawdziwe nieszczęście zaczęło się za czasów pruskich. Nowi władcy zajęli pojezuickie pomieszczenia na siedzibę władz administracyjnych i na Korpus Kadetów, a pojezuicki kościół przeszedł w posiadanie miejscowych ewangelików.

      Aliści to nie wszystko. Prusacy sprowadzili w okolice, a przez to na całe miasto, daleko gorszą - w mniemaniu mieszkańców - "zarazę", którą to niepochlebną nazwą określano... masonów. Prusakom się nie dziwiono: raz, że byli to "Lutry"; dwa, że sam król pruski był masonem, bo i ojciec, i dziad Wielki Fryc - też się w masonów "bawili". Mówiono także, że masonem był August II Mocny. Podejrzewali o to Stanisława Leszczyńskiego, a nawet Łagodny król Staś bywał w masońskich lożach.

      Demonizowane, głównie przez swą tajemniczą i dziwną obrzędowość, stowarzyszenie, szeroko znane w Europie, w Polsce budziło grozę i przerażenie. W Kaliszu, między dwoma kościołami: katolicką farą i już ewangelickim kościołem pojezuickim znajdowała się siedziba "farmazonów", czyli, jak rychło okrzyknęli pobożni mieszkańcy, "dom Belzebuba".

      Do jej wybudowania przyczynił się niejaki Antoni Bajer, który, odbudowując po pożarze swój dom leżący w przedłużeniu dzisiejszej ulicy Chodyńskiego, miał poważne kłopoty z gotówką. Ku przerażeniu i zgorszeniu sąsiadów "zwąchał" się Bajer z "farmazonami", sam został ich "bratem" i na mocy umowy podpisanej w 1796 r. wybudował przy ich pomocy finansowej duży, piękny dom z kolumnami. W domu tym dwa piętra, specjalnie przysposobione, przeznaczone były na siedzibę loży i kapituły masońskiej.

      Nie była to jednak pierwsza loża masońska, jaka powstała w Kaliszu. Trzy lata wcześniej, w 1793 r., loża z Berlina pod nazwą "Royal York l' Amitie" otworzyła w Kaliszu lożę nazwaną "Hersperus". Dwa lata później założyła ona drugą lożę kaliską - "Sokrates zu den drei Flammen", czyli "Sokrates w trzech Płomieniach". W 1802 r. loża berlińska "Zu den drei Weltkugeln" ("Pod trzema Globami'') założyła w Kaliszu kapitułę niższą "Johannes zu Felsen'', czyli "Jana pod Opoką''. W lożach tych Polacy stanowili około trzecią część "braci'', głównie niższych stopni. Członkiem loży był ówczesny prezydent policji, a późniejszy znany prezydent miasta Karol Horning, który jak już wiemy - mimo wszystko cieszył się ogromną wśród kaliszan popularnością.

      Choć skończyły się czasy pruskie, masoni w dalszym ciągu zachowywali swą moc. Na krótko opieczętowano "dom Belzebuba" w 1808 r., kiedy o Cyprian Godebski i generał Józef Niemojowski (też "bracia", a jakże) zaprotestowali ostro na niezbyt lojalny toast jednego z "braci" Niemców. Sprawę jednak wyjaśniono i loża działała nadal, także w czasach Królestwa Polskiego. Sam cesarz Aleksander I był wszak masonem. Do kaliskiej loży należeli: lekarz Bednarczyk; prezydenci miasta - L. Nieszkowski i August Hertz; były prezydent J. Sobertyn; znany drukarz Mehwald; architekt S. Szpilowski; autor planu miasta F. Bernhardt; właściciel Hotelu Polskiego L. Woelffell; prawnicy. J. Michalski, K. Kreski, J. Garszyński; nauczyciele Korpusu Kadetów, urzędnicy i wojskowi; przemysłowcy i wielu wielu innych. A samym mistrzem katedry był prezes Komisji Wojewódzkiej Józef Radoszewski, protegowany generała Zajączka, wtedy już księcia namiestnika Królestwa Polskiego, mąż bratanicy i ulubienicy księcia.

      Ale doczekali się cierpliwi i pobożni kaliszanie końca "zarazy". W 1821 r. masoneria została urzędowo rozwiązana. Majątek kaliskich masonów wynosił 6 tysięcy złotych polskich, a ze sprzedaży sprzętu obrzędowego i mebli zyskano dodatkowo 4943 złote. Najwięcej po kaliskich masonach zyskał szpital, bo prawie 8 tysięcy złotych. Gorzej wypadł "brat" Bajer. Przy likwidacji loży zażądał od lat zaległego czynszu oraz odszkodowania za koszty, jakie poniósł przerabiając masońskie pomieszczenia na normalne lokale mieszkalne. Żądał ponad 5 tysięcy złotych, a po długich targach otrzymał mniej niż połowę.

      Można było znowu przechodzić obok "domu Belzebuba" bez konieczności czynienia znaku krzyża, na "wszelki wypadek", i bez obaw, że jakieś "złe miazmaty" owieją pobożnego wszak obywatela.

      Dom dawnej loży, duży jak na ówczesne czasy, utrwalony został na rycinie Ehrentrautha, w cyklu wydanym w 1835 r. z okazji zjazdu monarchów. Gmach ten po latach spotkała swoiście pojęta sprawiedliwość: zbudowany przy poparciu pruskich masonów, w 1914 r. został podpalony - być może przez potomków dawnych "braci" - i uległ zniszczeniu. Ale nie uprzedzajmy faktów.

      W czasach Księstwa Warszawskiego miejsce urzędników pruskich zajęli Polacy. Niepostrzeżenie, od przełomu XVIII i XIX w., w części dawnych pomieszczeń pojezuckich, tych bliższych kolegiacie, zaczęło się tworzyć nowe centrum administracyjne. Jego ranga rosła z roku na rok, proporcjonalnie do znaczenia, jakie zyskiwał Kalisz ze względu na swe położenie geograficzne i miejsce w Królestwie Polskim, którego granice na ponad sto lat wyznaczył kongres wiedeński. Miasto graniczne, leżące na ważnym trakcie między zachodnią a wschodnią Europą, stanowiło ważny punkt w politycznych i dyplomatycznych podróżach. Początek, najlepszy z możliwych, dał car Aleksander I, który przebywał w Kaliszu w 1813 r. Tu najpewniej kontynuowane były debaty nad nowym, ponapoleońskim, kształtem Europy. Cesarz bawił tu powtórnie jesienią 1815 r., a trzy lata później zaszczyciła Kalisz swą obecnością jego matka - cesarzowa Maria.

      Miasto potrzebowało reprezentacyjnych ulic, placów, budowli. Plac św. Józefa nadawał się do tych celów znakomicie.

      W 1818 r. rozebrano wspomniane domki zalegające środek między ulicami dzisiejszego placu św. Józefa. Stworzono nowy, przestronny plac, odsłaniając widok na przebudowany i rozbudowany pojezuicki budynek - Wojewódzkiej, a obecnie Urzędu Wojewódzkiego. Autorem tego pięknego, reprezentacyjnego gmachu był Sylwester Szpilowski, który postawił też klasycystyczną dzwonnicę przy kolegiacie, a przypuszczalnie projektował również dom zwany "Między Nogi". Ten ostatni przetrwał do 1877 r., kiedy to, odkupiony przez rząd, został rozebrany, a na jego miejscu wzniesiono obcy charakterem, cebulasty i w bizantyjskim stylu sobór świętego Piotra i Pawła, widomy znak postępującej rusyfikacji kraju.

      Ale nim powstała cerkiew, ze wspomnianego domu "Między Nogi", jak się dziś przypuszcza, w 1835 r. malarz Szwarc oglądał przebieg niezwykłego wydarzenia, jakim był zjazd monarchów. Łaskawie panujący car - imperator Mikołaj I - razem z wielkimi książętami Konstantym i Michałem oraz księżniczką Olgą gościł tu króla Prus Fryderyka Wilhelma II wraz z następcą tronu i książętami: Karolem, Augustem, Fryderykiem, Wilhelmem i Albertem (późniejszym mężem angielskiej Wiktorii). Gościom towarzyszyli też arcyksiążęta austriaccy Karol i Jan oraz gromada różnej rangi książąt niemieckich. Zjazd miał na celu wyraźne względy polityczne; miał manifestować trwały sojusz między obu potęgami, a także stanowić widomy znak siły dla wszystkich przeciwników istniejącego porządku w Europie. Był też okazją oczywiście do balów, rautów, parad i rewii sprzymierzonych wojsk. Chcąc zadziwić swych niemieckich przyjaciół i sojuszników, wymyślili Rosjanie swoisty koncert-gigant. Oto na placu św. Józefa, w otoczeniu wojsk różnych formacji, ustawiono orkiestrę liczącą łącznie 2193 osoby. Ta olbrzymia orkiestra wojskowa, kiedy na wieży kolegiackiej zegar wybił siódmą godzinę wieczorem, na znak dany przez dwumetrowego tambor-majora z Preobrażeńskiego Pułku Gwardii, zagrała na cześć gości capstrzyk wieczorny, czyli wieczorne zorze. Najdostojniejsi goście słuchali tego koncertu na balkonie wychodzącym na plac. Koncert ten wraz z przysłuchującym się mu tłumem wojskowych i ludności cywilnej uwiecznił na płótnie wspomniany pan Szwarc, a obraz zdobi do dziś zbiory kaliskiego muzeum.

      Wiekopomny zjazd upamiętniono później na placu żelaznym obeliskiem, ozdobionym odpowiednimi napisami, sławiącymi "wieczną przyjaźń" obu sojuszników. Napisy te były później przyczyną niejednej konfuzji, jako że czasy zmieniały się nie zawsze po myśli ich autorów. Wokół pomnika założono później kwiecisty i zadrzewiony skwer, nazwany imieniem księcia Eugeniusza Lichtenburskiego - członka carskiej rodziny. Przy pomniku wykopano studnię, dającą ponoć najlepszą wodę w całym mieście.

      Nim jednak plac tak upiększono, był on od 1843 r. miejscem znanych targów świętojańskich, na których głównie handlowano wełną. Ściągały one do miasta wielu gości i nadawały okolicy swoistego kolorytu.

      A co się działo na obrzeżach placu? Na małym odcinku, gdzie dziś stoi dom parafialny, przez całe lata znajdowały swe pomieszczenia różne urzędy rządowe między innymi Izba Skarbowa. W latach czterdziestych XIX w. w domu naprzeciw pomnika mieścił się znany zakład introligatorski F. W Brejtego, powinowatego Mehwaldów i Hündemithów. W tym też czasie otworzył tu tanią księgarnię dla młodzieży, połączoną z czytelnią, nazwaną "Nowa" doktor Walenty Stańczukowski. Ten lekarz i społecznik, uczestnik powstania listopadowego, trafił do Kalisza w 1834 r. namówiony przez przyjaciela, doktora Adama Helbicha (jak pamiętamy przyjaciela ojca Adama Asnyka). Przebywał w naszym mieście przez 42 lata. Jego dom w Alei, w którym jego żona Emilia Filleborn, uczennica Klementyny z Tańskich Hoffmanowej, prowadziła coś w rodzaju modnego podówczas salonu literackiego, był ważnym punktem kulturalnym w mieście. Księgarnię, mającą dostarczyć młodzieży tanich i dobrych książek, musiał jednak w krótkim czasie, bo już po roku, zlikwidować, gdyż na tym interesie stracili ponoć około 40 tysięcy złotych.

      Na placu działał inny zakład "Introligatorsko-artystyczno-pozłotniczy" Floriana Harnysza. Niedaleko cerkwi mieszkał autor planów Kalisza - "jeometra" Ottomar Wolle. Przy pomniku znajdowała się restauracja Rayskiego, potem Siedleckiego. W domu Peretza (później Grossa) w 1883 r. otwarto czwartą w mieście drukarnię. Prowadził ją Adam Czerwiński, a później jego żona Zenobia. Nie mieli jednak szczęścia do placu księgarze. Nie zrobiła interesu wspomniana księgarnia "Nowa", a działająca w latach osiemdziesiątych "spółka kolporacyjna" zmuszona była oddać swój lokal na perfumerię i zakład fryzjerski Millerowi.

      0d połowy ubiegłego wieku plac ożywał przy różnego rodzaju uroczystościach, dla przykładu podczas odprowadzania rekrutów. Stąd, spod pomnika, przy wtórze orkiestry żegnały ich tłumy i odprowadzały aż do Rogatki Warszawskiej, gdzie każdy przyszły wojak żegnany był chlebem i... kieliszkiem wódki. W 1896 r. z wieży kolegiackiej rozległ się hejnał. Tak oto spełniła się ostatnia wola kupca Ludwika Mikulskiego, który zapisał w testamencie 5 tysięcy rubli (w formie zabezpieczenia na hipotece domu) na opłacenie trębacza, który dwa razy dziennie pojawiał się na wieży i, w zależności od pory dnia, grał albo Kiedy ranne stają zorze, albo Wszystkie nasze dzienne sprawy. Władza miejska niechętnie jakoś wypełniała ten zapis. W 1914 r. dom Mikulskiego, jak wiele innych, legł w gruzach i sprawa zapisu i jego realizacji rozwiązała się sama.

      Sprawa hejnału odżyła po wojnie. Nie było jeszcze ratusza więc pozostawała tylko wieża kolegiaty Na wniosek ówczesnego konserwatora wojewódzkiego (i autora monografii o Kaliszu) prof. J. Raciborskiego, którego poparł sam Naczelnik Państwa Józef Piłsudski, miano rano i wieczorem grać z wieży kolegiackiej dawne nabożne pieśni, natomiast w południe, na pamiątkę zniszczenia miasta w sierpniu 1914 r., dołożono melodię Roty. Pieniądze na ten cel dostarczał magistrat, wojsko dało trębaczy i 20 marca 1922 r., na urodziny Marszałka, popłynęły z wieży trzy wnioskowane melodie.

      Ale miasto miało inne, daleko poważniejsze wydatki, przeto pieniądze z kasy miejskiej płynęły z oporami, a kiedy na domiar złego odeszli z niego ułani (zapasowy szwadron 2 pułku) wraz z trębaczami sprawa hejnału na nowo upadła.

      Wróćmy jednak do placu, który tuż przed I wojną znacznie się ożywił. W dawnym domu Bajera, wtedy Rosena, tu gdzie mieściła się redakcja" Gazety Kaliskiej", w supernowoczesnej "Grand Cafe" występowało duo taneczno wokalne składające się z... Murzynów. Niedaleko tego lokalu sprzedawano rowery najnowszych marek zagranicznych, a także motocykle, maszyny do szycia, gramofony, wyżymaczki i maszynki spirytusowe "Primus". Różne firmy obsiadły pierzeję będącą przedłużeniem Mariańskiej. A w tragicznym sierpniu 1914 r. zamieniła się w ruiny cała mieszkaniowo-handlowa część placu z cerkwią. Plac po cerkwi straszył ruinami jeszcze wtedy, gdy prawosławni mieli swą nową, do dziś istniejącą cerkiew na skraju parku, przy ówczesnej Niecałej. Dopiero w 1939 r. na jednym z posiedzeń Rady Miejskiej z udziałem premiera generała Sławoja-Składkowskiego zapadła decyzja o zabudowaniu pustego dotąd placu budynkiem i nazwaniu go imieniem Marszałka Piłsudskiego, którego przeznaczenie było jednak bardzo mgliste. Nie zrealizowano tego projektu, a plac zabudowano dopiero w latach pięćdziesiątych, stawiając Powszechny Dom Towarowy.

      Na tymże placu, 11 listopada 1918 r., Sztab Wojskowy Ziemi Kaliskiej skupiający głównie członków Polskiej Organizacji Wojskowej pod dowództwem porucznika Juliusza Ulrycha, kaliszanina, byłego legionisty i później przejął oficjalnie władzę nad miastem z rąk niemieckiej administracji. W grudniu 1918 r. składał tu przysięgę I Batalion Pograniczny który ruszył do powstania wielkopolskiego, 30 grudnia zdobył Skalmierzyce, aby później bić się na różnych frontach tego jedynego zwycięskiego powstania w naszych dziejach. W maju 1921 r., podczas wręczenia sztandaru ufundowanego przez społeczeństwo Warszawy i Kalisza 29 Pułkowi Strzelców Kaniowskich, gościł na placu sam marszałek Józef Piłsudski, który sztandar pułkowy i grupę żołnierzy udekorował krzyżami Virtuti Militari.(...)